Pokazywanie postów oznaczonych etykietą argentyna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą argentyna. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 lutego 2011

Mendoza, Argentyna

Mendoza, stolica wina, nasz ostatni argentynski przystanek..Po 16 godz w autobusie wysiedlismy stanowczo za cieplo ubrani! znowu upaly, wiatraki, komary i.. juz nie narzekam bo wiem jak wiele osob teskni za ciepelkiem.. choc ja bym sie chetnie zamienila na kawalek zimy! :) przejazd wyjatkowo drogi i na dodatek okazalo sie ze sporo nas ominelo ciekawych miejsc w Chile, wiec Piotrek wymyslil ze mamy tam wracac..tylko ze ja juz oficjalnie zamknelam sezon gorski! no ale zobaczymy.. zaraz po przyjezdzie do Mendozy zgarnela nas wlascicielka jednego z hosteli i zaprowadzila na miejsce. Casa Pueblo (ulica Pellegrini 377) jest czystym, przytulnym i niedrogim hostelem, blisko dworca autobusowego i centrum. Nie ma co prawda klimatyzacji ale jak sie zajmie miejsce na gornym lozku mozna sie zalapac na troche wiatraka .. no o trzeba miec w pogotowiu spray na owady bo nasz pokoj okazal sie niezle zakomarzony.. po tym jak sie troche ogarnelismy, poszlismy do centrum rozejrzec sie za jakas polska ekipa (najlepiej Piotra Pogona ktory w tym czasie mial zdobywac Aconcague) ku naszemu zdziwieniu spotykalismy Polakow na kazdym kroku! to jakis klub wspinaczkowy ze Slaska, to samotni wspinacze z Wroclawia, to w koncu polscy turysci z Kanady.. wszyscy tylko nie piotrki.. ale wiemy ze Aconcagua Richter Expedition 2011 dotarla na szczyt! trzymalismy kciuki i cieszymy sie chlopakom sie udalo!
Skoro juz znalezlismy sie w stolicy wina, grzechem byloby nie zawitac do pobliskich winnic. Biura trurystyczne oferuja mnostwo wycieczek polaczonych z degustacja, popularne jest tez zwiedzanie winnic na rowerze (ciekawe w jakim stanie wraca sie z tych eskapad :) my wybralismy wersje najtansza, czyli dojazd do winnicy podmiejskim auobusem,koszt 1.80 pesos zamiast 60 z biurem podrozy, autobus nr 10 z rozszerzeniem 171,172 lub173 do Maipu, wysiada sie w miejscowosci Coquimbo (nie jestem pewna pisowni) potem drepcze sie ok 15 min do winnicy gdzie na wejsciu zalapalismy sie na kieliszek czerwonego wina :) w budynku miesci sie muzeum i fabryka wina, ktorych zwiedzanie nic nie kosztuje, do tego co pol godziny jest rundka z przewodnikiem. My akurat trafilismy na hiszpansko jezyczna grupe wiec ja sie za wiele o winie nie dowiedzialam ;) zwiedzanie konczy sie degustacja do ktorej na szczescie znajomosc jezyka juz nie byla potrzebna. potem udalo nam sie troche pogadac z przewodniczka po angielsku, pani zmartwiona tym ze nastepna grupa anglojezyczna dopiero za godz zaproponowala nam po kolejnym kieliszku wina. przy tym upale nawet tak niewielka dawka moze uderzyc do glowy.. dobrze ze nie przyjechalismy tam na rowerach :) w przyplywie dobrego humoru postanowilismy jeszcze odwiedzic pobliska wytwornie oliwy i czekolady. W calej Argentynie pelno sklepikow z czekolada domowej roboty, w kazdym bardziej turystycznym miejscu ktore odwiedzalismy czekoladki patrzyly sie na nas zza szyby co drugiego sklepu, wiec w koncu przyszedl czas zeby sprobowac tego specjalu. Dobrze ze kupilismy tylko po jednej kostce! mielismy z Piotrkiem to samo skojarzenie: smak dziecinstwa-wyroby czekoladopodobne! szybko zagryzlismy slynna czekolade serem w oliwie ktory tez nabylismy a ktory na szczescie byl pyszny. po takiej mieszance obawialismy sie troche drogi powrotnej ale obylo sie bez przygod :) wieczorem chcielismy jeszcze odwiedzic najwiekszy w Mendozie park, ktory nasz przewodnik opisywal dosc pochlebnie.. ale nie udalo nam sie tam dotrzec.. zdaje sie ze wsiedlismy w dobry autobus tylko w zlym kierunku.. wysiedlismy o 22 przy zajezdni, lekko zaskoczeni sytuacja, na dodatek kierowca zdawal sie nie rozumiec o jaki park nam chodzi wiec pozostalo nam poczekac na auobus powrotny, co tez wcale nie bylo takie latwe o tej godzinie.. cokolwiek wyjezdzalo z zajezdni albo nie zabieralo pasazerow albo nie jechalo w nasza strone.. w koncu po pol godzinie czekania wsiedlismy do jakiegos autobusu z nadzieja ze dowiezie nas choc do centrum.. a dowiozl pod sam hostel :) tym radosnym akcentem zakonczylismy nasz pobyt w Mendozie..i w Argentynie..
Aconcague zostawiamy sobie na nastepny raz :)
ruszamy do Santiago de Chile!

ale beka :) pozdrawiamy trojmiasto!!

degustujemy..

cabernet sauvignon

winnice pod Mendoza



produkcja wina dawniej

produkcja wina dzis
na ulicach (doslownie ;) mozna kupic melony

środa, 2 lutego 2011

Park Narodowy Nahuel Huapi , Argentyna

Wczoraj nastapilo oficjalne zakonczenie naszego wedrowania po argentysko-chilijskich gorach. Wrocilismy z gorskich sciezek lekko zawiedzeni i wymeczeni. Tym razem nie bylo taryfy ulgowej i gory zafundowaly nam wszystko co mogly, czyli ostre slonce pierwszego dnia, silny wiatr i deszcz drugiego, snieg i znowu ostre slonce ostatniego dnia wyprawy. W sobote wyruszylismy na szlak 4 Refugios. Najslynniejszy szlak w parku a przejscie calej trasy to punkt chonoru wszystkich argentysnkich gorolazow. Dla nas szlak byl troche przereklamowany. Pierwszego dnia czekalam z niecierpliwoscia na piekne widoki ktore wszyscy obiecywali a jedyne co dostalam to kurzace sie plaskie sciezki przez las, roje much nad naszymi glowami i dluzaca sie trasa do pierwszego refugio. Piotrek tego dnia troche sie nasluchal moich kwekan.. ta trasa zdecydowanie mi nie podeszla :) ale za to nocleg przyjemnie nas zaskoczyl. Schronisko Refugio Frey troche przypominalo nasze nad Morskim Okiem, tylko tam mozna bylo rozbic za darmo(!) namiot i korzystac z kuchni w przytulnej miedzynarodowej atmosferze. Frey to rowniez baza wypadowa dla milosnikow wspinaczki, na co wskazywaly kaski i zwoje lin na co drugim turyscie. Rozbilismy namiot wsrod kamiennych obwarowan, poubieralismy sie cieplo i czekalismy co sie bedzie dzialo. Noc byla bardzo wietrzna ale namiot spisal sie na medal! Nam tez nie bylo za specjalnie zimno. Rano ciepla herbatka i ruszamy do drugiego schroniska. Tym razem na dzien dobry trzeba pokonac dwa pasma gorskie slabo oznaczonym szlakiem. W Polsce jest nie do pomyslenia chodzic sobie po gorach swoimi sciezkami, tutaj w zasadzie nie ma wyjscia skoro nie wyznaczono jednego szlaku, kazdy idzie tak zeby jakos sie wskrobac na szczyt..szkoda bo cierpia na tym wlasnie gory..Przy zejsciu jest jeszcze gorzej bo kazdy krok to mala lawinka sypiacych sie kamieni, takie ruchome piaski z ktorymi zjezdza sie na dol. Czasem robi sie naprawde nieciekawie jak razem z toba zaczynaja zjezdzac spore kamienie a nogi zakopuja sie prawie po kostki. Do tego zaczal padac deszcz i zerwal sie tak silny wiatr ze zrywal nam pokrowce z plecakow. W koncu po 6 godzinach dotarlismy do Refugio Jakob. Szybko rozbilismy namiot tym razem pod drzewkiem i pobieglismy zagrzac sie troche do schroniska. Obsluga przywitala nas ciepla herbatka i zaoferowala sznurek nad piecykiem na nasze przemoczone ubrania. Bylismy urzeczeni :) Gdy sie sciemnilo na stolach rozblysly swieczki w butelkach po argentyskim winie a atmosfera byla tak przyjemna ze az sie nie chcialo wracac do namiotu. Tej nocy nas ostro przymrozilo.. temperatura w okolicach zera, szron na kamieniach i zamarzniete nosy ktore wystawaly nam ze spiworow.. Rankiem szybko skladalismy  namiot  i w padajacym sniegu bieglismy na sniadanie zakladajac po drodze czapki i rekawiczki. Okazalo sie ze tego dnia nie wskazane jest isc do kolejnego schroniska ze wzgledu na bardzo silny wiatr. I tak odcinek miedzy drugim a trzecim schroniskiem pokonuje sie na wlasna odpowiedzialnosc po uprzednim podpisaniu papierka ale dobrze posluchac co radza pracownicy schroniska. do tego szlak jest nieoznaczony, co najwyzej mozna sobie zobaczyc na zdjeciach przy ktorym kamieniu trzeba skrecic, a trasa zajmuje ok 12 godzin z czego polowe idzie sie po topniejacym sniegu.. kuszaca wizja..no ale podobno widoki sa piekne! haha ;) Postanowilismy posluchac rad Clubu Andino i wracac do Bariloche. Czlapiac 18 km zaczelismy zalowac (najbardziej Piotrek :) ze jednak nie skusilismy sie na 12 godz wedrowke.. zwlaszcza ze trasa do miasta byla dosyc monotonna i taka ktorej Piotrki nie lubia najbardziej ;) tym razem ja sie nasluchalam ze ci w tym schronisku to nic nie wiedza i trzeba bylo isc..Dobrze ze choc kemping do ktorego wracalismy byl absolutnie rewelacyjny, troche nam sie dzieki niemu poprawily nastroje. Kemping Ser znajduje sie w miejscowosci, choc lepiej powiedziec skupisku domkow, Colonia Suiza oddalonym pol godziny od Bariloche.z dworca dojezdza sie tam autobusem # 10 ktory na dodatek podjezdza pod sama brame kampingu i zatrzymujac sie zaraz przy malym kosciolku, ktory z reszta jest czescia pola namiotowego. Ceny sa duzo bardziej przystepne niz w miescie, po drodze mozna podziwiac piekne widoczki, no a sam kemping swietny. Wlasciciel dba o dobra atmosfere, jest bardzo sympatyczny,  udostepnia ogromna kuchnie ze wszystkimi sprzetami. Specjalnie dla nas wczoraj przy kolacji rozbrzmiewala muzyka Jacka Kaczmarskiego ktora nie wiedziec skad mial w swojej kolekcji. Po ogromnej kolacji i butelce argentynskiego wina juz nam nic wiecej do szczescia nie bylo potrzebne.. :)




Refugio Jakob

pod wiatr

pierwsza noc przy Refugio Frey

atrakcje na trasie

¨o tutaj musicie isc¨ - wskazowki dla smialkow wybierajacych sie do trzeciego Refugio


drewniane bramki przy wyjsciu z parku   :)

18 km dolina przed nami
zaczyna padac..

piątek, 28 stycznia 2011

Bariloche, Argentyna

udalo sie dodac fotki z wyprawy po Carretera Austral.. sa w poprzednim poscie
Dotarlismy do San Carlos de Bariloche. Jak milo bylo dla odmiany posiedziec w wygodnym niekurzacym sie autobusie i podumac sobie przez chwile.. Dotarlismy do jednego z najbardziej znanych resortow narciaskich Ameryki Poludniowej ok 21 i okazalo sie ze dworzec jest na kompletnych peryferiach miasta, informacja turystyczna juz nieczynna i trzeba sobie radzic samemu.. wsiedlismy w autobus #20 ktory jechal do miasta i kazalismy sie wysadzic przy najblizszym kempingu.. kawalek droga przez ciemny las i w koncu kemping. bardzo mila obsluga i nawet ciekawe miejsce.. wsrod ogromnych drzew.. wlasnie zabieralismy sie za rozkladanie namiotu gdy uslyszelismy: ¨maslanki?¨ Z tego zdziwienia az nas zamurowalo.. bylo ciemno i w pierwszej chwili nie wiedzielismy ktoz to idzie w naszym kierunku.. okazalo sie ze rozbijamy namiot zaraz obok Michala ktorego poznalismy w Puerto Natales a ktory wyruszyl do Torres del Paine w dzien rozpoczecia strajku. Cos to bylo za spotkanie! Michal tez mial sporo szczescia i udalo mu sie jakims cudem wydostac z zablokowanego parku. Opowiesciom nie bylo konca :) wymienilismy nasze spostrzezenia odnosnie roznych atrakcji ameryki poludniowej ;) Michal za dwa dni juz wraca..a  my jutro wyruszamy do parku narodowego Nahuel Huapi i tam wedrujemy 4 dniowym szlakiem po schroniskach.. a ja myslalam ze juz nie pochodzimy po argentynskich gorach :) oby tylko pogoda dopisala bo dzis w nocy troche nas przymrozilo.. nawet mnie w moim piecykowym spiworku!
oj nachodzimy sie po tych gorach za wszystkie czasy!
do zobaczenia po powrocie :)

czwartek, 20 stycznia 2011

Perito Moreno, Cueva de las manos, Argentyna

Perito Moreno, mala miescina w srodku pampy, w ktorej niechcaco utknelismy.. mozna sie na poczatku troche zakrecic bo perito moreno to oprocz nazwy miateczka rowniez nazwa slynnego lodowca oraz parku norodowego. wszystkie te trzy miejsca sa jednak od siebie oddalone wiec trzeba uwazac dokad kupuje sie bilet..Przybylismy tutaj po 12 godz jazdy z El Chalten troche przed polnoca. Szczesliwie biuro informacji turystycznej bylo otwarte i skierowalo nas na tani miejski kemping (dostep do kuchni i ciepla woda, polecamy). Niestety jedyna w miescie agencja organizujaca wycieczki do jaskini nie byla az tak dlugo czynna. na poczatku chcielismy zaryzykowac i wstac na 7 rano ( bo taka godzine znalezlismy w ulotce) z nadzieja ze znajda sie dla nas wolne miejsca ale gdy po 6 zadzwonil budzik nasze nadzieje prysnely i zgodnie przewrocilismy sie na drugi bok :) postanowilismy w ciagu dnia na spokojnie rozejrzec sie za jakas tansza opcja wycieczki bo ta troche uderzala po kieszeni, zwlaszcza ze jako turysci placimy 3 razy tyle co Argentyczycy! probowalismy opcji ´´wypozyczamy samochod¨ ale niestety nie ma w miescie wypozyczalni, mozna ewentualnie wypozyczyc samochod z szoferem ale akurat szofer byl na wyjezdzie a z jego zona nie moglismy sie porozumiec. Pozostala nam jedyn opcja czyli wycieczka z biura. Tym razem wstalismy grzecznie i.. czekalismy prawie godzine na kierowce ktory rzekomo musial zmienic opone.. zapakowalismy sie w koncu do busa razem z reszta Europy, oprocz nas Niemcy, Wlosi, Anglicy.. po 2 godzinach jazdy najpierw maly spacer przez kanion rzeki Pintura by dojsc po pol godz do jaskini.. i tu nasze wielkie rozczarowanie.. nie wchodzilismy do zadnej jasnkini! spaceruje sie w kasku za przewodnikiem wzdluz skalnej sciany podziwiajac malowidla..malowidla ktore jak ne te pare tysiecy lat wygladaja zadziwiajaco swiezo, ma sie wrazenie ze poprzedniego dnia ktos przelecial ze sprayem i odrysowal kilka raczek.. brakowalo tajemniczego klimatu jaskin i zamieszkujacych je Indian.. my bylismy zawiedzeni.. jasninia jest na liscie UNESCO i tylko dlatego tyle sie silowalismy zeby tu dotrzec.. ale przynajmniej wiemy gdzie juz nie wrocimy :) Jedyny pozytek z pobytu tutaj to dlugo wyczekiwany zakup kubkow do picia yerba mate.. az wstyd sie przyznac ze dopiero po takim czasie sprobowalismy slynnej mate ale Piotrek uparl sie ze kubki maja byc prawdziwe, takie z jakich pija argentynczycy a nie jakies podrobki dla turystow.. no i od kilku dni Piotrus jest dumnym posiadaczem owego kubka.. nasze pierwsze wrazenie z po wypiciu mate..fuj.. ale zakupilismy pol kilo tego przysmaku wiec jutro do sniadanka bedziemy popijac.. nie ma ze boli ;)
pomieszkujac sobie na kempingu mielismy bardzo ciekawe spotkanie. Poznalismy pare Niemcow ktora tak jak my uciekala z Chile przed strajkami, tylko oni czekali 3 dni z nadzieja ze sie uspokoi. znowu do nas dotarlo ile mielismy szczescia! mase turystow jest uwieziona w miastach na poludniu kraju a jeszce wiecej w parku torres del paine. nasz znajomy z kempingu Michal pewnie dzieli ich los, bo wyruszyl do parku dzien przed rozpoczeciem strajku.. ciekawe jak sie miewa..Michal trzymaj sie! my jednak postanowilismy dac Chile jeszcze jedna szanse i po dokladnym sprawdzeniu sytuacji (kochani rodzice nie martwcie sie o nas!) wyruszamy w trase podobno urocza Carretera Austral.
na koniec chcialabym jeszcze zyczyc duuuuzo zdrowia wszystkim mragowskim chorowitkom, mamie Maslance szybkiego powrotu do pelni sil! wszystkim babciom, dziadkom, Agnieszkom i Piotrkom Maroszkom wszystkiego najlepszego :)


kanion Rio Pintura

dlonie w ¨jaskini¨
czy to wyglada na tysiace lat temu??

 
slynna dlon z 6cioma palcami

rysunek przedstawia podobno skory guanaco suszone na sloncu.. ok..

a to prawdziwe guanaco

strusie nandu - mieszkancy pampy

wtorek, 18 stycznia 2011

El Chalten, Argentyna

Zaraz po tym jak zakonczylam ostatniego posta postanowilismy ruszyc w gory. Rozbilismy w pospiechu nasz namiot, zostawilismy plecaczydla i ruszylismy na szlak. Bylo troche pozno, bo ok 16 ale mielismy nadzieje ze sciemnia sie tu podobnie jak w calej Patagonii ok 22 :) okazalo sie ze mapka nie przewidywala maslankowego tempa bo wrocilismy sporo przed zakladanym czasem na kemping. Chcielismy zobaczyc Cerro Torre, taki argentynski odpowiednik Torres del Paine.. niestety po 3 godzinach marszu jedyne co zobaczylismy to wielka biala plame.. gdzies za tymi chmurami byla slynna gora ale nie dane nam bylo jej ujrzec.. mielismy  nadzieje ze choc nastepnego dnia bedziemy mieli wiecej szczescia bo wybieralismy sie szlakiem do podnoza Fitz Roya.. caly dzien towarzyszyla nam piekna pogoda wiec tym wieksze bylo nasze zdziwienie gdy dochodzac do punktu widokowego widzimy piekna panorame i Fitz Roya z glowa w chmurach! marzyciel jeden.. dalismy mu jeszcze troche czasu zanim pokonalismy reszte szlaku (ostatnia godz to calkiem ostre podejscie) i nie zawiodl nas :) po tym jak umoscilismy sie wygodnie na kamieniach z aparatami w pogotowiu nastapilo uroczyste odsloniecie szczytu :) moj aparat nie wytrzymal tego szczescia i zaraz sie rozladowal.. w drodze powrotnej z kazda godzina widok byl coraz piekniejszy a mnie sciskal zal ze nie mam jak tego uwiecznic..wiec zapamietywalam :) jedyna nadzieja w Piotrku ktorego sprzet nie zawiodl tyle tylko ze trzeba sie bedzie uzbroic w cierpliwosc zanim wywola swoje slajdy. Na trasie mielismy zupelnie nieoczekiwane spotkanie, w srodku lasu szukajac szlaku natknelismy sie na.. Krzysztofa :) to juz (a moze raczej dopiero) czwarty Polak na naszej trasie. okazalo sie ze Krzysiek studiuje w Buenos a mieszka na stale w Berlinie.. i tez szukal szlaku :) niesamowite sa takie spotkania :) stalismy tak i buzie nam sie nie zamykaly z dobre pol godziny! Spotkalismy rowniez naszych znajomych z Izraela, z reszta jak wspominalam Izreala jest tu pelno! chyba wpisujemy sie z nasza podroza w izraelski szlak gringo;) a wszystko dlatego ze mlodzi Izraelczycy zaraz po szkole sredniej musza isc do wojska, dziewczyny na 2 lata, chlopaki na 3. Po wojsku ida na rok do pracy, zarabiaja ile moga po czym wyjezdzaja w swiat odreagowac ta cala armie. Najpopularniejszym miejscem jest Ameryka Pld i Indie. Podobno 80% mlodziezy z Izraela w wieku ok 22 lat jest poza krajem, z tego polowa jest tu gdzie my! to dlatego w El Chalten nie bylo wolnych miejsc w hotelach ;) na szczescie my mamy nasz zielony rozkladany domek :) a wracajac do parku, po zdeptaniu dwoch najwazniejszych szlakow stwierdzilismy ze nie ma sie co zasiadywac w El Chalten.. jak na stolice trekingu to troche malo tych tras.. moze dla prawdziwych alpinistow jest ich wiecej.  A spotkalismy takich jeszcze w Chile, trojka Francuzow ktora wybierala sie na wspinaczeke na Fitz Roya.. niestety w trakcie przesiadek na lotnisku w Madrycie zaginal im bagaz, i to ten w ktorym mieli caly sprzet! szkoda nam bylo chlopakow.. ale moze do tego czasu juz sie odnalazal :) W poniedzialek rankiem opuscilismy miasteczko i tym razem autobusem ruszylismy w 10 godzinna wyprawe przez argentynska pampe do nastepnego punktu naszej podrozy: jaskin Cueva de las Manos.


sobota, 15 stycznia 2011

Los Glaciares NP, Argentyna

Udalo nam sie w koncu dotrzec do tych lodowcow.. gdy wybiegalam z kafejki internetowj ostatnim razem nie widzialam ze tego dnia jednak nie dotrzemy do parku..nie tylko my lubimy spontanicznie zmieniac plany :) nasz chilijski przyjaciel przelozyl ogladanie lodowcow na inny termin, my postanowilismy sprobowac sie tam dostac jeszcze tego samego dnia ale troche sie pomieszalo i dalismy sie wywiezc na stopa na zla strone miasta.. maly spacerek z powrotem, drobna sprzeczka i juz tego dnia nie zobaczylismy zadnych lodowcow :) dalismy sobie druga szanse nastepnego dnia.. najpierw udalo nam sie zabrac wielkim wozem kempingowym ze swietna rodzinka jadaca na wakacje, potem pick-upem ze starszym chilijskim malzenstwem. Przmili ludzie, dostarczyli nas do parku, oprowadzili po nim, zawiezli z powrotem do El Calafate i jeszcze zaprosili na kolacje. Czas przyjemnie mijal na opowiesciach polsko-chilijskich. W parku oprocz lodowcow, ktorych nie mozna nie zauwazyc, udalo nam sie zobaczyc odlamujace sie i wpadajace do wody kawaly lodu, towarzyszy temu niesamowity huk i oczywiscie okrzyki zachwyconych turystow. Bardziej zamozni moga sobie podplynac pod lodowiec statkiem, tylko ze odleglosc z deptaka widokowego do lodowca jest taka sama a do tego za darmo (nie liczac wstepu do parku) wiec nie ma to sensu. Po nieco przedluzonym pobycie w El Calafate i zbyt duzej ilosci pochlonietych empanad (tutejsze pierozki, pieczone w piekarniku, najlepsze z serem i pomidorami) dzis rano wyruszylismy do El Chalten by zobaczyc slynny szczyt Fitz Roy. Juz dawno tak wczesnie nie musielismy sie zrywac.. o 8 umowilismy sie z naszymi chilijskimi przyjaciolmi na wspolna podroz.. troche nas kusila mozliwosc dojechania z nimi az do miasta Perito Moreno do ktorego i tak zmierzamy ale wtedy ominelibysmy Fitz Roya.. po krotkiej naradzie stwierdzilismy ze jednak chcemy zobaczyc ¨argentynska stolice wspinaczki¨ i wysiedlismy na trasie. W srodku niczego, przy slynnej ale pustej  Ruta 40 posililismy sie nieco i wyczekiwalismy kolejnego transportu. Padlo na wielka ciezarowke wiozaca artykuly chemiczne do okolicznych sklepow. Nie sadzilismy ze sie zatrzyma bo w kabinie juz siedzialo dwoch gosci..tym wieksze zaskoczenie ze nas wzieli! Wrzucilismy nasze rzeczy na pake a sami upchenlismy sie jakos do kabiny. Okazalo sie ze wiezie nas Jezus i Gabriel :)) usmiechnelismy sie do siebie porozumiewawczo..to tak na dobry poczatek dnia! Bardzo milo uplywala droga, przy rytmach argentyskiego folka i rozmowach o zyciu. Dotarlismy do El Chalten godzine temu, kupilismy bilety na dalsza podroz i zaraz ruszamy w gory.. to chyba nasze ostatnie argentynskie gorskie wedrowanie.. choc pewna do konca nie jestem ;)


lodowiec Perito Moreno



udalo sie uchwycic odlamujacy sie kawal lodu!


wcinam pyszne churro przy Ruta 40

czwartek, 13 stycznia 2011

El Calafate, Argentyna

Hura!! Jestesmy w Argentynie! wczoraj mielismy wiecej szczescia niz rozumu probujac wydostac sie z zastrajkowanego Chile.. okazalo sie ze ten strajk to powazna sprawa, Chilijczycy protestuja przeciwko podniesieniu cen gazu i z tej okazji nie kursuja zadne autobusy, pozamykano wszystkie sklepy, urzedy i zaklady, na ulicach ludzie wykrzykujacy swoje niezadowolenie i w samym srodku my ktorzy wymyslilismy sobie jechac do Argentyny :) a wszystko dlatego ze postanowilismy dac sobie jeden dzien odpooczynku po torresach i akurat tego dnia wszystko sie zaczelo.. majac wizje bycia uziemionym przez kolejnych nie wiadomo ile dni na kempingu  na ktorym señora wlascicielka robila wszystko zebysmy nie czuli sie jak w domu, spakowalismy plecaki i ruszylismy przed siebie :) podpytalismy w kilku miejscach jak tu dostac sie do granicy, bo na mapie wygladalo ze to tuz za rogiem :) okazalo sie ze to ok 20 km wiec postanowilismy ostatecznie nawet dojsc tam piszo jesli nic by nas po drodze nie zabralo.. mielismy zapasy jedzenia i namiot wiec stwierdzilismy ze jakos przetrwamy.. zaraz za miasteczkiem udalo nam sie zatrzymac samochod ktory dowiozl nas do barykady na drodze.. dalej juz tylko pieszo.. minelismy protestujacych i podtreptalismy przed siebie.. dluga droga i zadnych samochodow.. troche inaczej sobie to wyobrazalismy.. i wtedy nie wiadomo skad pojawia sie bialy chevrolet a w nim Gerardo ktory wlasnie jechal ze swoja coreczka w Torresy ale przez te strajki nie ma tam jak dojechac wiec ostatecznie jedzie do El Calafate i ma dwa wolne miejsca!! wsiadamy do samochodu ciagle nie wierzac w swoje szczescie, zwlaszcza ze po drodze mijamy sporo nam podobnych ktorzy postanowili sie wydostac z Chile na wlasna reke i teraz stoja wzdluz drogi czekajac na kogos kto sie zlituje i wezmie ich ze soba.. my dojezdzamy wieczorem do uroczego miasteczka w Argentynie i umawiamy sie z naszymi nowymi znajomymi na wspolny wypad nad lodowiec nastepnego dnia.. i dlatego koncze bo za 15 min spotykamy sie na moscie :)
Anioly nad nami czuwaja!!

wtorek, 4 stycznia 2011

Ushuaia, Tierra del fuego, Argentyna

witam wszystkich noworocznie :)
wlasnie wrocilismy z parku narodowego Tierra del fuego gdzie zegnalismy stary roczek. mialo byc bardzo romantycznie i mistycznie, tylko my i gory.. niestety plan nie wypalil..ale po kolei..
dotarlismy do Uashuaia w czwartek wieczorem, ok 21 (oczywiscie trzeba bylo odczekac swoje na granicy) Tutaj pojecie wieczor troche sie przesuwa bo slonce zachodzi ok polnocy..postanowilismy nie zostawac w miescie tylko od razu uderzac do parku. zgodnie z wytycznymi naszych izrealskich znajomkow wzielismy taxi ktora ma byc niby tansza od busika.. w sumie o tej porze busiki i tak juz nie jezdzily wiec nie bylo za bardzo wyjscia. za wejscie do parku placi sie tylko od 8-20 wiec kilka peso zostalo w kieszeni :) doczlapalismy na nasz kemping, zjedlismy kolajce nad jeziorkiem przy zachodzacym za gorami sloncu i pouciekalismy do spiworkow bo zaczelo sie robic bardzo zimno..ja zmarzlak nie mialam nawet szansy zmarznac w nocy!spiwor ktory zakupil przed wyjazdem Piotrek ma chyba wbudowany jakis wewnetrzny grzejnik ;) troche bylo klotni o to przed wyjazdem, bo oprocz tego ze cieple to cholerstwo jest rowniez ciezkie.. ale ostatecznie cieple stopki wynagradzaja wszelkie trudy dzwigania tego spiworowego mamuta (zwlaszcza ze dzwiga go Piotrus hehehe) nastepnego dnia wyruszylismy malowniczym szlakiem nad jeziorem do kolejnego kempingu gdzie mielismy witac nowy rok. Po 10 km dziwgania naszych plecakow dotarlo do nas co mowil Sanit Exupery ´´ to travel happy you must travel light´´ czyli zeby podrozowac szczesliwie trzeba podrozowac lekko.. ja i tak czesc swoich rzeczy zostawilam w hostelu w Punta Arenas zeby ograniczyc ciezary ale maslanek uparl sie ze zabierze wszystko czyli same najpotrzebniejsze rzeczy (czyt. wypelniony po brzegi ogromny plecak.. czym wypelniony nawet nie pytajcie) ja chcac go choc odrobine odciazyc poprzekladalam do siebie czesc rzeczy wiec oboje szlismy obladowani jak osiolki. Nastepnym razem oboje zostawiamy rzeczy w hostelu, juz ja tego dopilnuje! ;) Kemping Laguna Verde jest uroczy, polozony wsrod zasniezonych gor, nad strumieniem, z super przystrzyzona trawka (gesi i kroliki robia swietna robote, nie jeden amerykanim moglby pozazdroscis takiego trawniczka).. niestety urok miejsca pryska w piatek ok godz 18 kiedy to zaczynaja zjezdzac tabuny tubylcow by swietowac na lonie natury.. targaja ogromne gary jedzenia i generatory z pradem by moc wieczorem sluchac swojej muzyki.. jeszcze na poczatku probowalismy uciekac z namiotem w bardziej odludne miejsca ale ostatecznie i tak nas dopadli..sylwester spedzilismy wcisnieci miedzy ogromne namioty ushuaiowcow przy rytmach coco jambo..masakra!pierwszego dnia nowego roku szybko ucieklismy w gory zeby choc troche posluchac ciszy.. szlak Guanaco Creek jest przepiekny i choc przeklamali z iloscia kilometrow (jest ich wiecej niz 4!) i momentami grzeznie sie w blocie po kostki to widok z gory jest oszalamiajacy :) polecam! gdy przyszlismy z gor imprezka u naszych sasiadow juz sie rozkrecala..po kolejnej nocy spedzonej z glowami przy glosnikach w parku  narodowym (!) postanowilismy uciekac! chyba z tego niewyspania dalismy sie wywiezc z parku taksowa.. o ile cena przejazdu z Ushuaia do parku (ale tylko do wejscia) jest przyzwoita i do tego rozklada sie na wszystkich pasazerow taksowki o tyle za wyjazd z parku dla dwoch osob placi sie fortune! w ogole taksowki w momencie przekroczenia granicy parku wylaczaja liczniki i korzystaja z jakiejs smiesznej listy na ktorej ceny sa kosmiczne! trzeba jednak bylo lapac stopa albo chociaz busa..i sprawdzac wszystki dobre rady! od tego dnia zadnych taksowek!! ale dalismy jeszcze jedna szanse izraelczykom i poszlismy do hostelu ktory nam polecali.. gdyby nie adres nigdy bysmy sie nie zorientowali ze to hostel, budynek w stanie suroworozsypujacym sie nie zachecal do wejscia..jak sie okazalo nie wolno osadzac po pozorach! warunki super, wlasciciel bardzo pomocny i sympatyczny, hostel nazywa sie The End i znajduje sie na 623 Gomez. akurat byl troche zatloczony przez kolegow z Izreala ktorzy ostro poimprezowali wiec znowu nie bylo sie jak wyspac ale cena wynagradzala wiele.. poza tym czekalo nas 12 godz w autobusie wiec mielismy jak nadrobic zaleglosci spaniowe... kolejny przystanek Puerto Natales skad wyruszamy do parku narodowego Torres del Paine! Wracamy do cywilizacji za tydzien!

przy okazji dziekujemy pieknie za zyczenia swiateczne i noworoczne :) maile i smsmy dotarly! dzieki ze jestescie z nami!!

maslanki na koncu swiata

nasz poranny gosc

kemping przed oblezeniem tubylcow

na szlaku Guanaco Creek
cywilizacja dociera wszedzie..

w koncu sami!
przed impreza sylwestrowa


piesze wycieczki glownymi drogami nie polecane uczulonym na kurz
pierwszy wieczor w  PN Tierra del fuego

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Peninsula Valdes, Argentyna

To byl najpiekniejszy drugi dzien Swiat w moim zyciu! :) Ciagle jeszcze myslami jestem w zatoce.. Z samego rana spod hostelu Ancles del Sur odebral nas busik (hostel bardzo czysty i fajnie polozony, niestety rano po zdaniu pokoju trzeba go opuscic i na tych co zalegaja przy komputerach jak my dzis rano seniora krzywo sie patrzy i ostatecznie wyprasza, pierwszy raz mielismy taka akcje). W calym parku nie ma asfaltowych drog wiec nasz maly busik niezle dostal w kosc jadac zwirowa wyboista droga, my przy okazji tez! Pierwszym przystankiem bylo miasteczko Puerto Piramides gdzie czekala na nas lodka (w zasadzie taki pontonik) ktorym wyplywalismy na poszukiwania wielorybow. Jeszcze w porcie przewodniczka wycieczki powiedziala ze dzien wczesniej widziano tylko 2 wieloryby wiec nie ma gwarancji ze my je zobaczymy, w dodatku jest juz po sezonie wiec kto chcial mogl sie na tym etapie wycofac. Z lekkim zawahaniem ale nadzieja zaryzykowalismy.. i to co sie pozniej dzialo ciezko opisac slowami, bo one nie oddadza naszych (a na pewno moich ;) emocji. Wieloryby po prostu nas otoczyly! Bylo ich chyba ze 20! nie wiadomo bylo w ktora strone patrzec bo wszedzie sie cos dzialo, jedne przeplywaly pod nasza lodka, inne wyskakiwaly, uderzaly pletwami o wode, sapaly i ryczaly (?) nie wiem jak opisac ich odglosy..;) wszyscy bylismy zachwyceni! z tego wrazenia mi nie udalo sie zrobic im prawie zadnego zdjecia , wolalam patrzec i podziwiac :) ostatecznie raczej nagrywalismy filmiki ktore bardziej oddaja to co sie tam dzialo.. gdy juz nadeszla pora wracac kapitan zapytal czy nie mamy ochoty zobaczyc koloni sloni morskich.. no jasne! obejrzelismy wygrzewajace sie w sloncu foki, akurat w tym miejscu przyszly sie rowniez napic guanaco (tutejsze lamy) ktore o dziwo moga pic slona wode. I gdy juz wszystko wskazywalo na koniec naszej morskiej wyprawy nagle ostry zakret.. co sie dzieje? kapitan wlasnie odebral wiadomosc ze niedaleko przeplywa stado delfinow, no to cala naprzod!! ja juz nie wiedzialam jak sie mam cieszyc :)) delfiny scigaly sie z nasza lodka, wyskakiwaly i wyprawialy cuda! piekne czarno biale delfiny.. pierwszy raz w zyciu widzialam delfiny na zywo.. dla takich jak ja, to co sie przezywa podczas obcowania tak blisko z natura, jest nie do opisania.. po tej wyprawie czekala nas jeszcze wizyta w innym pukncie polwyspu gdzie podziwialismy slonie morskie i pingwiny..juz ze znacznej odleglosci ale za to w przepieknej scenerii.. po takiej porcji wrazen i zachwytu nikomu juz nie przeszkadzaly 2 godz jazdy powrotnej po wybojach w kurzu i upale :) kazdy sprawdzal w aparatach co udalo mu sie uchwycic.. nasz niestety nie wytrzymal presji i sie rozladowal przy postoju z pingwinami..
dzis wyjezdzamy w kierunku miasteczka na koncu swiata czyli Ushuaia. Niestety dla nas, wlasnie zaczely sie wakacje i autobusy sa przeladowane wiec udalo sie kupic ostatnie dwa miejsca na kurs tylko do Rio Gallegos, stamtad jeszcze ladnych pare godzin.. ale bedziemy kombinowac juz na miejscu w rio.. zaraz biegniemy na dworzec, przed nami kolejne 20 godz jazdy ale mamy cala siate kanapek wiec powinno byc ok :)

 kolonia lwow morskich

pingwiny Magellana

tak wygladaja wieloryby :)

a tak gdy ja trzymam aparat ;)


waz boa ktory polknal slonia, ta wyspa byla inspiracja A.Saint Exupery

wracamy szczesliwi z wyprawy

sobota, 25 grudnia 2010

Puerto Madryn, Argentyna

Po 20 godz jazdy autokarem o wdziecznej nazwie El Pinguino dotarlismy szczesliwie do Puerto Madryn. Mamy szczescie dostawac miejsca kolo rodzin z malymi dziecmi, gdy jechalismy do Buenos podroz umilaly nam wrzaski malego argentynczyka na przemian z przebojami Roxette po hiszpansku ktore zdaje sie mialy go uciszac a na pewno zagluszyc..tym razem bylo spokojniej, czworka malych indian za nami zdecydowanie lepiej znosila podroz i raczej spala choc poczatek byl grozny, a kolezka przed nami naparzal w gre komputerowa wiec co najwyzej zyczylismy sobie zeby w koncu padala mu bateria bo melodyjka do teraz dzwoni nam w uszach. I tak nic nie przebije na razie podrozy autobusem w Paragwaju, kiedy to zanim nasz El Tigre wytoczyl sie na trase w autobusie mozna bylo zakupic bulki, zegarki, telefony, paski i zimne piwo, kazdy produkt oferowala inna osoba nie patrzac na to ze pasazerowie chcieliby zajac swoje miejsca. Przylepieni do plastikowych siedzen lapalismy powietrze przez otwarte okna, podroz miala trwac pol godz ale po drodze najpierw zatrzymala nas policja, potem zepsul sie autobus, szczesliwie dotoczylismy sie do mechanika gdzie nasz  kierowca poczynil odpowiednie zakupy, popukal postukal i po 15 min ruszylismy dalej. W koncu po prawie 2 godz dotarlismy na miejsce ale po tej podrozy ruiny jezuickich misji juz nie byly taka atrakcja ;)
Dzisiejsze widoki na trasie do Puerto M do zludzenia przypominaly te z Arizony, prosta droga bez konca, pobocza porosniete jakims krzakiem i kleby kurzu. Ja tak nie moglam sie doczekac tego swiezego nadmorskiego powietrza i jakie bylo moje zdziwienie gdy wysiadajac z autobusy uderzyla nas znajoma fala goraca..widac te 1400 km za duzo nie zdzialalo. ale juz sama swiadomosc tego ze opuscilismy zatloczonego molocha jest budujaca :) wczoraj ostatnie spacery po Buenos, zaliczylismy dzielnice La Boca slynaca z kolorowych domow z blachy falistej i knajpek z darmowymi pokazami tanga. musze przyznac ze bylo calkiem przyjemnie :) zjedlismy wigilijny obiadek na ktory skladala sie salatka z tunczyka (w koncu ryba na wigilijnym stole musi byc!) micha arbuza i resztki pierniczkow ktore wiozlam jeszcze z Polski, byl oplatek ktory dostalismy od rodzicow i sianko pod scierkoobrusem, byla choinka, czytanie Pisma Sw i lzy wzruszenia czyli wigilia jak sie patrzy! na pasterke niestety nie dojechalismy ze wzgledu na zamieszanie z naszymi bagazami na dworcu autobusowym. Za to dzis mielismy okazje uczestniczyc w argentynskiej mszy swiatecznej, spiewalismy Ojcze Nasz na melodie ´´sound of silence´´ i hiszpanksa wersje Jingle Bells ktora brzmiala mniej wiecej tak¨: din don din, din don din vamos a cantar :) przy znaku pokoju obcalowaly nas wszystkie panie ktore tylko daly rade siegnac do naszej lawki.. jutro znowu tam idziemy :) jutro tez mamy wycieczke objazdowa po polwyspie Valdes, lacznie z ogladaniem wielorybow ktorych o tej porze roku juz powinno tu nie byc ale podobno wczoraj cale stadko sie zawieruszylo w zatoce i dalo poogladac ciekawskim. Wiemy to od Polki ktora dzis spotkalismy w miescie wiec informacja sprawdzona. Ja mam tylko nadzieje ze stadko sie jeszcze nie zorientowalo i bedzie tam jutro na nas czekac!!



to jeszcze wodospady Iguacu


tukan toco


zetresowany paw z brazylisjkiego ´´rezerwatu´´

buenos: ci ludzie czekaja po pracy na autobus do domu



środa, 22 grudnia 2010

Buenos Aires, Argentyna - Wesolych Swiat!

Jestesmy w ``boskim`` Buenos. Dlugo sie zabieralam do napisania tego posta, czekalam az przejdzie mi troche wielkomiejskie nieswiateczne przygnebienie. Wszyscy milosnicy miejskiego zgielku i tlumu ludzi biegajacych po ulicach prosze nie czytac dalej ;) Nie bardzo wiem co napisac o tym calym buenos zeby nie wypadlo zbyt smetnie.. chyba za duzo rzeczy nam sie naklada i troche ciezko wtedy wykrzesac pozytywne iskierki, ale moze wlasnie wtedy trzeba je tym bardziej krzesac! :) siedzimy od 3 dni w goracym, brudnym i zatloczonym skupisku ludzi zwanym buenos aires, mieszkamy w hostelu gdzie resztki swiezego powietrza zabija sie papierosowym dymem, jezdzimy metrem w ktorym otwiera sie okna zeby mozna bylo oddychac. za chwile Swieta Bozego narodzenia a my nie mamy sie gdzie podziac bo nigdzie nie ma dla nas miejsca..pytalismy w polskiej parafii i u zakonnikow.. wszyscy bardzo milo nam odmawiali.. lekko nas to przydusilo.. no i niestety rzucilo cien na buenos aires..no i mozna by tak lamentowac az do samych swiat.. tylko po co!
tak sobie dzis myslalam o swietach, o tym braku ``atmosfery´´ i o tym ze moglismy siedziec sobie teraz w domku, ubierac choinke, sluchac koled i szykowac brzuchy na pyszne jedzonko.. ale my w tym roku mamy inne swieta, takie w ktorych to my chodzimy i prosimy czy ktos nas nie przygarnie do stolu by wykorzystac ten dodatkowy talerz..my z checia zjemy z jednego! gdy tak nam dzis odmawiano poczulismy zal i nawet zlosc.. i wtedy ta mysl.. a co miala powiedziec Rodzina ktora 2 tys lat temu chodzila i pukala od drzwi do drzwi bo zblizaly sie narodziny ich Syna.. .Oni to dopiero powinni miec zal ze Wszechmogacemu udalo sie zalatwic im tylko stajnie...ale nie mieli! co wiecej za wszystko byli wdzieczni i we wszystkim ufali Bogu.. i tego my maslanki uczymy sie jak nigdy przedtem podczas tych swiat :) zaufania i calkowitego zawierzenia sie Temu ktory nas prowadzi! I wiem ze bedzie dobrze i ze Jezus narodzi sie w naszych sercach pomimo braku sniegu, choinki, koled, i tego wszystkiego co moze czasem nawet przycmiewa prawdziwy wymiar swiat..
mialam pisac zupelnie o czyms innym, o jezuickich misjach ktore odwiedzilismy, o niezapomnianych podrozach paragwajskimi autobusami, o tym ze to buenos wcale nie jest takie zle jak sie je troche pozna i ze  wybieramy sie na polska pasterke.. a tu prosze :)
Kochani zyczymy wszystkim wspanialych Swiat Bozego Narodzenia, wypelnionych pokojem i miloscia nowonarodzonego Jezusa, cieszcie sie kazda drobnostka za ktora my tesknimy, doceniajcie bliskosc drogich wam osob, napelniajcie brzuchy pysznosciami, wdychajcie zapach choinki, spiewajcie na cale gardlo koledy i nie zapominajcie po co to wszystko!
Wesolych Swiat!!

sobota, 18 grudnia 2010

Posadas, Argentyna

Sobotni poranek, Piotrek poszedl zalatwiac do miasta swoje sprawy naukowe a ja mam w koncu czas spokojnie napisac co u nas. Bede pisac dopoki stad nie odplyne, bo klimat w pokoju z komputerem istnie tropikalny.  Drugi dzien jestesmy w Argentynie. Zatrzymalismy sie w przytulnym hosteliku, w ktorym co prawda nie ma klimatyzacji i chodza gigantyczne karaluchy (wczoraj taki jeden dobieral sie do naszego pieczywa, ale niestety zdradzil go szelest reklamowki i skonczylo sie to dla nieboraka tragicznie) ale jest darmowy internet, czysta posciel, dzis juz woda w kranie (wczoraj niestety jej zabraklo), mila osbluga i przepiekny widok z pachnacego kwiatami tarasu na rzeke i Paragwaj. Hostel nazywa sie Vuela el Paz i z dworca dojezdza sie autobusem 21 do przystanku Belgrano - to na wypadek gdyby ta informacja miala nam sie kiedys jeszcze przydac.. albo wam :) W zasadzie pewnie bysmy sie tu nie zatrzymali gdyby nie Piotrka sprawy, ktore wymyslil sobie zalatwiac akurat w Posadas.
Ostatnie dwa dni spedzilismy na ogladaniu wodospadow Iguac(z)u. Mi bardziej podobala sie strona argentynska, jest wiecej szlakow ktore mozna przedeptac, wiecej zwierzakow sie kreci, mozna poplynac na wyspe (my niestety trafilismy na czas kiedy lodki nie kursowaly ze wzledu na wysoki poziom wody). Huk wody jest oszalamiajacy! Sa miejsca gdzie mozna podejsc pod same kaskady i naprawde poczuc ta sile..no i byc w 2 sekundy mokrym :) To niesamowite jak taka przecietna rzeka moze stac sie nagle przeogromnym przepieknym wodospadem.. I ze ta sama reka stworzyla ten wielki wodospad i malego kolibra.. Bylismy w tym calym `rezerwacie´ptakow, ktory jest tylko 300 m od wodospadow po stronie brazylijskiej. Pewnie gdybysmy wiedzieli ze ptaki siedza w klatkach i do tego polowa jest sprowadzona z innych rejonow swiata nie zdecydowalibysmy sie na wizyte. Takie male zoo.. Choc przyznaje sie ze  wejscie do pomieszczenia gdzie lataly wielkie motyle i kolibry bylo dla mnie ogromnym przezyciem. Te male ptaszyny maja w sobie tyle lekkosci i gracji ze moglabym tam siedziec calymi dniami i sie w nie wpatrywac. No i ten charakterystyczny szum ich malenkich skrzydelek. Niesamowite! Choc wolalabym zobaczyc takiego kolibra na wolnosci.. to dopiero byloby cos! Tak jak widzielismy tukana przy wodospadach, ale byla radocha :)
Ale roznice miedzy Brazylia a Argentyna czuc od pierwszej chwili przekroczenia granicy. Jedank brazylijskie klimaty nie do konca nam odpowiadaly..wszedzie pelno policji, ciezarowki pelne wojska i wozy pancerne jezdzace po ulicach miast, domy otoczone drutem kolczastym lub co bogatsze drutem pod napieciem.. to wszystko sprawia troche przytlaczajace wrazenie. Na dodatek szukajac noclegu w miasteczku Foz do Iguazu zapuscilismy sie nieswiadomie do bardzo ubogiej dzielnicy z ktorej zabral nas swoim autem Santos, pan ktory pojawil sie nie wiadomo skad i kazal sie zabierac z tej dzielnicy po czym zaoferowal ze podrzuci nas na kemping. Tak oto przekonalismy sie o skutecznosci waszych modlitw :))!! Teraz juz wiemy ze Salvador w ktorym pierwszy raz zetknelismy sie z Brazylia jest bardzo biedny i przez to niebezpieczny, ze dlatego jest tam tak brudno i przytlaczajaco.Do tego ociekajacy zlotem kosciol w srodku tej biedy...Dziwne miejsce.. W Rio de Janeiro klimat juz nieco lepszy, przepiekne polozenie, wprost bajeczne, sporo turystow wiec i miasto bogatsze i bardziej zadbane, choc tez nas ostrzegano przed zbojami ;) Nasze kilka godzin tam spedzonych to jednak za malo zeby sie nacieszyc pieknymi widokami z otaczajacych miasto wzgorz..Odwiedzilismy tylko wzgorze z  Chrystusem gdzie zakomunikowalismy Brazylijczykom ze my w Polsce tez mamy takiego Jezusa.. a nawet wiekszego ;)
Argentynskie miasteczka juz sa bardziej swojskie. W Puerto Iguazu czulo sie klimat turystycznego malego resortu. Wszedzie pelno knajpek, muzyczka, usmiechnieci ludzie z calego swiata, sklepy z lokalnymi wyrobami. Jak ja zaluje ze nie mamy miejsca ani mozliwosci zeby sie zaopatrzec w kilka ´´drobiazgow´´.. chyba ze bedziemy wysylac paczki co kilka dni :) Akurat na swieta :) no wlasnie apropos Swiat Bozego Narodzenia, to nie czuje sie tu w ogole klimatu, juz nawet pomijajac ze temperatura nie sprzyja to prawie nie widac swiatecznych ozdob, nie slychac koled czy innych ``last chrismtasow´´ ;) dla nas to moze i lepiej bo przynajmniej tak nie doskwiera swiadomosc swiat z dala od domu.. To beda najdziwniejsze swieta w naszym zyciu.. ale na razie musimy wymyslec co z nami dalej..bo wlsanie skonczyl nam sie plan ;) wiemy ze na swieta chcemy byc w Buenos Aires ale do tego czasu trzeba cos ze soba zrobic.. i to cos jest znowu na mojej glowie.. dobra zmykam pod jakis wiatrak!