Pokazywanie postów oznaczonych etykietą foto. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą foto. Pokaż wszystkie posty

środa, 4 maja 2011

Park Narodowy Cotopaxi, Ekwador

O 10 rano mielismy sie stawic w biurze Volcano Route na przymiarke strojow. W cenie naszej wyprawy byl caly niezbedny sprzet. Dostalismy po parze butow, raki, czekany, udajace goretex kurtki i spodnie, rekawiczki, okulary oraz po czerwonym kapturku na glowe. Godzine pozniej Maslanki Cotopaxi Expedition 2011 wyruszyla spod biura starym jeepem w kierunku parku narodowego Cotopaxi. Emilio, nasz przewodnik, srednio sobie radzil z prowadzeniem naszej wiekowej maszyny, ja mialam tylko nadzieje ze jest lepszym przewodnikiem niz kierowca. Pierwszy przystanek to wejscie do parku, zakup biletow i oswajanie sie z wysokoscia. Po kolejnych 40 minutach zatrzymujemy sie przed muzeum, gdzie mozna zobaczyc dwa wypchane zwierzaki, makiete parku i skorzystac z toalety. Emilio serwuje nam lunch, bulki z mortadela (w takich momentach zastanawiam sie po co wypelnia sie na poczatku formularze w ktorych pytaja o preferencje zywieniowe, skoro nikt tego nie czyta) poprosilam grzecznie o ser, ktory potem musialam jesc do konca wyprawy. Posileni nieco, zostalismy poproszeni o zalozenie na siebie wszystkich gadzetow.. wtedy to wlasnie okazalo sie ze dostalam dwa lewe buty! na szczescie tylko te wewnetrzne wiec gdy dobrze sie postaralam moglam o tym zapomniec, gorzej bylo z plastikowymi skorupami (zewnetrznymi butami), ktore uwieraly mnie cala droge i zostawily wielka sina pamiatke na moich piszczelach. Ubrani w nasze nowe stroje jechalismy jeszcze 30 min do parkingu, z ktore wyrusza sie piechotka do schroniska. Droga zajmuje ok 40 min ale my mielismy isc godzine, bardzo wolno, zeby oswajac sie z wysokoscia.. po 15 minutach zostalismy zakryci przez grzmiace chmury. Zapytalam Emilio czy aby napewno bezpiecznie jest isc w burzowych chmurach, na co on odparl ´´tranquilo´´ (spokojnie). Po czym po 5 minutach pierwszy uciekal ze szlaku gdy prawie trzasnelo w nas piorunem.. my oczywiscie za nim, zrzucajac po drodze plecaki zeby metalowe raki i czekany zostaly daleko, przycupnelismy pod kamieniem i odczekalismy chwile zeby burza sie oddalila. Potem ruszylismy ostro pod gore by dojsc jak najszybciej do schroniska.. a mialo byc spokojne oswajanie sie z wysokoscia..poczatek wyprawy wrozyl niezla przygode.. gdy dotarlismy do refugio nasze serducha walily jak oszalale, nawet po godzinie, gdy lezelismy juz zawinieci w nasze spiworki by choc troche sie ogrzac..mala przerwa na obiad i objasnienia nocnej wspinaczki i spac bo czekalo nas tylko kilka godzin snu.. ciezko bylo zasnac majac na sobie wszystkie ubrania a mimo to zamrozone stopy no i w perspektywie wstawanie o polnocy.. o 12 zaczely dzwonic budziki, zeszlismy na sniadanie (bulka z serem) ktore jakos nie smakowalo w srodku nocy.. wypilismy troche cieplej cieczy udajacej herbate i ruszylismy w ciemna noc.. pierwsze 3 godziny szlo nam sie calkiem dobrze, mimo lekko skacowanego przewodnika (zdaje sie Emilio mial mala imprezke gdy my probowalismy zasnac bo idac za nim szlo sie w oparach alkoholu). Krotka przerwa na kostke czekolady i lyk zimnej wody, nasz argentynski termos niestety nie nadawal sie na te wyprawe i skazani bylismy na ocieplenie sie widokiem pijacego parujaca herbatke Emilia.Na ok 1.5 godz przed szczytem dopadl nas kryzys i wydawalo sie ze nie doczlapiemy sie na szczyt, do tego Emilio straszyl ze jak do 7 nie dojdziemy trzeba bedzie wracac ze wzgledu na niebezpieczenstwo topniejacego sniegu. Zacisnelismy zeby i powolutku, kroczek po kroczku, oddech po oddechu, dotarlismy nad krawedz krateru..Widok byl oszalamiajacy.. osniezony wierzcholek Cotopaxi skrzyl sie w ostrym ekwadorskim sloncu otoczony pierzynka z chmur.. radosc i zmeczenie zebraly sie w mokrych oczach.. dlugo jednak sie nie nacieszylismy bo Emilio zarzadzil szybki powrot.. schodzenie okazalo sie rownie wyczerpujace co wchodzenie, topniejacy snieg przyklejal sie do rakow przewracajac nas ma zmiane.. do tego Emilio, ktory narzucil takie tempo, ze w pewnym momencie prawie ciagnal mnie za soba na linie, ktora bylismy wszyscy spieci..ja jednak nie daje sie tak latwo prowadzic (Piotrus cos o tym wie) i kilka razy to Emilio ladawal na sniegu :) w koncu dal za wygrana i odczepil nas od siebie, do tego zostawil na szlaku we mgle uwazajac ze trafimy do schroniska.. oczywiscie ze trafilismy ale señor Emilio zostal wciagniety na czarna liste najgorszych przewodnikow w historii naszej wyprawy. Ledwo zywi dotarlismy do schroniska, tam czekaly juz na nas bulki z serem, na ktore mimo wielkiego glodu jakos nie mielismy ochoty, wypilismy tylko po kubku herbaty i ruszylismy do samochodu. Po 9 godzinach marszu ulga ze sciagniecia plastikowych butow byla nie do opisania.. Emilio wolno wytoczyl sie na droge, zagadujac do wszystkich znajomych przewodnikow, straznikow, sklepikarek.. musial sie pochwalic ze zdobyl szczyt..gdy w koncu dotarlismy do miasta resztla sil doczlapalismy do naszego hostelu, wzielismy nasze rzeczy i wsiedlismy w autobus do Quito, liczac ze tam w jakims milym przytulnym hosteliku wyspimy sie za wszystkie czasy..




Cotopaxi - widok ze schroniska


Refugio pod wulkanem Cotopaxi

bylo bardzo zimno..
wieczorem za oknem schroniska

 ruszamy zdobywac wulkan, zakladamy ostatnie gadzety

przerwa na dwa kesy czekolady

na lodowcu








na szczycie

krater wulkanu Cotopaxi


szczesliwi zdobywcy

ostatnie spojrzenie  i schodzimy..


Latacunga, Jezioro Quilotoa, Ekwador

Dotarlismy do Latacungi.. znowu autobus zamiast na dworcu zostawia nas gdzies na obrzezach.. rozgladamy sie za jakims hostelem..nic tylko same firmy przewozowe i stragany z jedzeniem.. no nic, trzeba ruszac do centrum, lapiemy zolty samochodzik z napisem taxi i kazemy sie zawiesc do jedynego znanego nam hostelu, ktory szczesliwie Piotrek odkryl buszujac po internecie. Samochod przedziera sie jednokierunkowymi uliczkami przez bardzo zakorkowane miasto i po 15 min dociera na miejsce. Dostajemy pietrowe lozko w 8 osobowej sali, juz odwyklismy od dzielenia pokoju z osobami trzecimi.. Hostel Cafe Tiana jest srednio hostelowy, za inernet kaza placic, nie ma kuchni, co wiecej jest zakaz wnoszenia swojego jedzenia bo na dole jest kawiarenka, w ktorej nalezy sie stolowac.. zakaz dostrzeglismy niestety dopiero podczas wcinania wlasnorecznie zrobionej, na oczach wszystkich, salatki.. ale pozwolono nam ja przelknac :) Idziemy zobaczyc co tez okolica ma nam do zaoferowania i okazuje sie ze mozna odwiedzic wulkaniczne jezioro Quilotoa i wejsc na wulkan Cotopaxi. Decydujemy sie na wszytko :) Podpytujemy w agencji jak dostac sie nad jezioro i co ciekawego oferuja podczas tej wycieczki, po czym postanawiamy dotrzec tam sami. Jedziemy jedynym bezposrednim autobusem, ktory wedlug zarzekan kierowcy mial wyruszac o 9.30, po czym wyruszamy z pol godzinnym opoznieniem. Po 2 godzinach docieramy na miejsce, placimy za wstep i po 5 min docieramy na pukt widokowy z ktorego przepieknie widac cale jezioro. Juz mielismy wyruszac na 3 godzinny szlak wokol jeziora gdy nadciagnely czarne chmury i pokrzyzowaly nam plany. Odczekalismy chwile przy cieplej herbatce czekajac co bedzie dalej, ale bylo tylko gorzej, wiec postanowilismy zlapac jedyny wlasnie odjezdzajacy autobus i na tym zakonczyc nasza aklimatyzacje przed wejsciem na wulkan (jezioro Quilotoa lezy na wysokosci 4,600 m co daje dobry trening dla pluc przed wejsciem na prawie 6 tysieczny Cotopaxi) Po powrocie do miasta poszlismy zrobic zakupy na nasza wyprawe i przekasic co nieco. Zjedlismy po talerzu ryzu polanego sosem z ziemniakami, nic specjalnego ale przynajmniej cieple i poszlismy szybko spac bo zapowiadalo sie ze przez najblizsze dwa dni za duzo sobie nie pospimy..

jezioro Quilotoa


poniedziałek, 2 maja 2011

Riobamba, Ekwador

Autobus do Riobamby pedzil jak szalony po ekwadorskich drogach. Mam wrazenie ze ekwadorscy kierowcy, gdy tylko trafiaja na kawalek prostej musza pokazac wszystkim jak wspaniala machine przyszlo im prowadzic, przyklejaja pedal gazu do podlogi i wyprzedzaja wszystko co smie poruszac sie po ich pasie.. autobus pedzil na tyle szybko, ze w pewnym momencie myslalam ze przespalismy nasza wysiadke bo rozkladowe 6 godzin minelo a my dalej w autobusie.. po kolejnej godzinie mialam juz szczera nadzieje ze Riobamba za nami bo dochodzila godzina 2 w nocy a za oknem ulewa.. pomyslalam ze z checia doplace roznice i wysiade w Quito.. niestety po kilkunastu minutach kierowca krzyknal Riobamba i wystawil nas razem z bagazami na pusta mokra ulice.. dobrze ze taksowkarze wiedza o ktorej przyjezdzaja spoznione autobusy i zawsze mozna na nich liczyc.. wsiedlismy niestety do nieoznakowanego samochodu (widac wizyta w kamiennym lesie zaszkodzila nam bardziej niz przypuszczalam), ktorego kierowca nie bardzo wiedzial gdzie sa hotele w jego miescie a jedyny jaki przychodzil mu do glowy to 4 gwiazdkowy Hotel La Estation. Probowalismy jeszcze  znalezc cos tanszego, ale przewodnikowy najtanszy hotel nie mial wolnych miejsc, poza tym ceny nie roznily sie od naszego 4 gwiazdkowca wiec obudzilismy jeszcze raz pania recepcjonistke i tym razem poprosilismy o pokoj. Dostalismy klucz, pilota i czyste reczniki.. milo bylo po karaluchowym hostelu przespac sie w czystej poscieli i wykapac w cieplej wodzie.. do tego rano zaskoczylo nas sniadanie, ktore oprocz tradycyjnej bulki z dzemem obejmowalo jajecznice, swiezy sok, kawe i herbate w nieograniczonych ilosciach oraz talerzyk ze swiezo zerwanymi pomaranczami podanymi przez samego wlasciciela hotelu. Poczulismy sie przez chwile jak na prawdziwych wakacjach..na codzien czujemy sie raczej jak na wyprawie survivalowej ;) Po sniadaniu, w pysznych nastrojach, udalismy sie na dworzec autobusowy (siedzenia w autobusie ciag dalszy) by przejechac trase wyrozniona w naszym przewodniku jako ``najlepsza wycieczka po Ekwadorze´´. Z Riobamby jedzie sie do Guarandy, by tam przesiasc sie w autobus do Ambato. Po pierwszych 2 godzinach jazdy zastanawialismy sie co moglo byc takiego fascynujacego podczas jazdy autora przewodnika.. fakt ze trafilismy na kiepska pogode (znowu) i sporo widokow zaslanialy chmury, miedzy innymi najwyzszy wulkan w Ekwadorze - Chimborazo. Gdy czasem wychodzilo slonce owszem bylo ladnie ale zeby od razu ``najlepsza wycieczka``.. Troche ozylismy przy koncowce trasy, gdy w oddali ukazal sie dymiacy wulkan Tungurahua. Dla nas widok nieco przerazajacy, jednak w autobusie zdawal sie nie robic na nikim wiekszego wrazenia.. widac dymiace wulkany to dla nich chleb powszedni..Wedlug naszego pascalowego przewodnika podroz miala byc pelna wrazen, co mi jednoznacznie skojarzylo sie z droga smierci, ale nic takiego nie mialo miejsca.. na szczescie! Na trasie co jakis czas wsiadali handlarze lokalnymi przysmakami, woreczek z fasolka owinieta w kawalek sloniny mozna dostac juz za dolara. Zawsze z ciekawoscia ogladamy (czasami probujemy) autobusowych przysmakow. Na kazdym wiekszym przystanku autobus zapelnia sie sprzedajacymi napoje, ciasta, kanapki, kurczaki, smazone banany, rzadziej kolczyki czy rozance.. raz zdarzyla sie nawet okazja zakupu 10 stronnicowej encyklopedii ale po dluzszym namysle stwierdzilismy ze nasze plecaki moga nie wytrzymac takiego obciazenia..wiedza :) Po przejechaniu najlepszej trasy w Ekwadorze udalo nam sie jeszcze tego samego dnia dotrzec do Latangui, ktora kusila nas wspinaczka na najwyzszy czynny wulkan swiata.. Cotopaxi..

autobusowe przysmaki

widoki z najlepszej trasy w Ekwadorze, w tle ledwo widoczny wulkan Chimborazo

wulkan Tungurahua za oknem autobusu

w Ekwadorze jest moda w budownictwie..

..na wystajace zbrojenia

czwartek, 28 kwietnia 2011

Alamor, Bosque Petrificado de Puyango, Ekwador

Swieta, swieta i po swietach.. pierwszy raz chyba nie mialam za zle ze tak to szybko minelo :) choc bylo to ciekawe doswiadczenie. Wielki Czwartek spedzilismy w autobusie, w Wielki Piatek uczestniczylismy w procesji ulicami miasta z figura Jezusa zdjeta z krzyza i niesiona na obciagnietych bialym plotnem noszach w otoczeniu ksiezy, przebranycha za postaci biblijne ludzi i wiernych. W Wielka Sobote uroczystosci trwaly z dobre 3 godziny, wszystko bardzo podobne jak w Polsce, moze z wyjatkiem wiaderek z woda przynoszonych do poswiecenia, bardzo rozbudowanej litanii do wszsytkich swietych poludniowoamerykanskich i chrztow, ktore mialy miejsce tego wieczora.. no i na koniec solidne poswiecenie wszystkich swiecona woda w ilosciach ulewnych :) procesji resurekcyjnej nie bylo wiec moglismy pospac dluzej w niedzielny poranek..skromne wielkanocne sniadanko w wydaniu podrozniczym i ani sie obejrzelismy a trzeba bylo opuszczac cieply pokoik, zakladac plecaczydla i ruszac dalej.. poczatkowo mielismy wyruszac do Alausi, skad na dachu pociagu towarowego wyrusza sie w malownicza trase po gorach.. dobrze ze cos nas tchnelo i sprawdzilismy jak sie miewa ow pociag na internecie, bo jak sie okazalo bilety sa juz dwukrotnie drozsze niz podaje nasz i tak nieaktualny przewodnik i nie ma juz jezdzenia na dachu.. czyli tego po co wszyscy tam przyjezdzali! stwierdzilismy ze w takim wypadku podarujemy sobie ta podroz i wtedy Piotrek wyskoczyl z kolejnym swietnym pomyslem.. jedzmy zobaczyc kamienny las (Bosque Petrificado) Piotrek ma jakas niesamowita zdolnosc do wynajdywania roznych dziwnych miejsc, ktore raz przez niego wypatrzone musza zostac odwiedzone.. i tak telepalismy sie 5 godzin autobusem, zeby przenocowac w lekko zatechlym hostelu z gigantycznymi karaluchami i rankiem zrywac sie na kolejny autobus, ktory zostawil nas na pewnym skrzyzowaniu z ktorego juz tylko pol godziny w prazacym sloncu trzeba bylo isc do upragnionego piotrusiowego lasu..cale szczescie znalazl sie czlowiek, ktory podwiozl nas do budynku administracji parku wiec dotarcie na miejsce jeszcze nie bylo takie straszne.. jak powrot z niego.. w biurze czekal na nas pan straznik, ktory wreczyl nam wlasnorecznie narysowana mapke jak dotrzec do parku oraz uwaga.. klucze do glownej bramy :) jesli ktokolwiek bylby zainteresowany wizyta w tym unikatowym miejscu kopie mapy bezplatnie udostepnimy :) podreptalismy w strone parku trzymajac sie naszej mapy, otworzylismy furtke i rozpoczelismy zwiedzanie kamiennego lasu.. oczywiscie nazwa jest troche przesadzona bo las jest zupelnie zywy, tyle ze na ziemi leza szczatki skamienialych drzew.. nie powiem jest to dosyc ciekawe zjawisko, pnie drzew jakby wyrzezbione w kamieniu.. wszystko przez wybuch wulkanu, ktory spowodowal ze drzewa wchlonely wode z duza iloscia mineralow i skamienialy.. na dodatek ich wiek liczy sie w milionach lat.. moze nieco odstraszajacy byl plakat pokazujacy zyjatka na ktore mozna natknac sie w parku, oprocz ogromnej ilosci ptakow bylo kilka rodzajow wezy, w tym boa dusiciel.. po przejsciu wszystkich szlakow (zajelo nam to godzine, z 20 min przerwa na piotrusiowe zdjecia) zamknelismy dobrze furtke, oddalismy klucz, zwiedzilismy malenkie muzeum i ruszylismy w droge powrotna.. Piotrek zachwycony skamienialymi drzewami.. ja prawie tez.. musielismy dostac sie z powrotem do hostelu w Alamor, w ktorym zostawilismy nasze rzeczy.. poinformowano nas ze w parku nie ma mozliwosci przechowania plecakow, co okazalo sie nieprawda, bo pan straznik bardzo chetnie chcial przetrzymac nasze male plecaczki.. gdy w koncu doszlismy do skrzyzowania na ktorym mielismy lapac autobus ja juz bylam ugotowana od upalu, nawet w cieniu czulam jak scina sie bialko w moich komorkach.. (i ja mam zamiar jechac do tropikow!) a czekalo nas jeszcze 1.5 godz w autobusie, po tym jak w koncu przyjechal! przykleilam sie do plastikowego siedzenia i resztka sil usmiechalam do starszego pana ktory zagadywal mnie co chwila, mimo moich zapewnien o slabym hiszpanskim, prawie sie na mnie kladac.. pewnie w celu lepszego przekazu.. autobusem trzeslo niemilosiernie i brakowalo tlenu, ale zdaje sie tylko mi bo okna byly szczelnie pozamykane..gdy w koncu dotarlismy do hostelu czasu starczylo tylko na zabranie plecakow i zapakowanie sie do autobusu ktory wyruszal ta sama trasa tylko tym razem troche dalej.. sporo siedzenia w autobusie, a czekalo nas jeszce wiecej bo zamierzalismy zlapac nocny do Riobamby.. udalo sie i po kolejnych 7 godz, w srodku nocy wysiedlismy na obrzezach  kolejnego miasta..

klucznik

akcesoria zwiedzacza parku

park Bosque Petrificado de Puyango

skamieniale pnie drzew



a to juz zywe drzewo - Petrino

droga powrotna

sobota, 23 kwietnia 2011

Huaraz, Park Narodowy Huascaran, Peru

Huaraz, to jedno z tych uroczo spontanicznych przystankow na naszej trasie.. mielismy zabawic tylko kilka dni i uciekac do Ekwadoru.. wyszlo zupelnie inaczej..
Po tym jak wysiedlismy srednio wyspani z naszego swietnego sypialnianego autobusu zaczelo sie poszukiwanie miejsca, gdzie moglibysmy zrzucic nasze plecaczydla.. ostatnio albo my mamy mniej sil albo one jakies ciezsze.. po tym jak Piotrek pogonil wszystkich hostelowych naganiaczy okazalo sie ze nie bardzo wiemy gdzie mozna dobrze sie ulokowac.. szwedalismy sie w kolko szukajac wlasciwej ulicy az wpadl na nas Leo, mlody Peruwianczyk, ktory wreczyl nam wizytowke swojego hostelu, zapewnil ze jest ciepla woda i z usmiechem podreptal dalej.. uznalismy to za dobry znak, choc po drodze sprobowalismy jeszcze jednego polecanego w przewodniku miejsca.. cale szczescie pani nie miala dla nas pokoi. Wyladowalismy w hostelu Andes Camp, prowadzonym przez trzech braci, Leo i dwie jego kopie :) bardzo pomocni i sympatyczni. Dostalismy malenki ale prywatny pokoik, w lazience, jak obiecano, czekala na nas rozkosznie ciepla woda a na ostatnim pietrze kuchnia w ktorej nikt nie zalowal nam cukru do herbaty. Tradycyjnie trzeba bylo odespac nocna jazde i dopiero po poludniu poszlismy sie rozgladac za jakas mapa szlaku na ktory mielismy wyruszyc nastepnego dnia. W informacji turystycznej udalo sie dostac darmowa mapke owego szlaku ale Piotrek postanowil kupic jeszcze jedna, ze wszystkimi szlakami, liczac po cichu, ze po powrocie z jednego wyruszymy na nastepny.. Zrobilismy jeszcze zakupy na droge, przepakowalismy plecaki i poszlismy spac, bo nastepnego ranka czekalo nas wczesne wstawanko. I tak z naszym porannym wygrzebywaniem sie ze spiworow wyruszylismy pozniej niz planowalismy..znalezlismy stanowisko busow jadacych do Caraz i zapakowalismy sie do jednego z nich. Bus wypchany byl po brzegi, i gdy Piotrek siedzial wygodnie z przodu, ja spedzilam dobre 2 godziny w skretosiadzie usmiechajac sie co chwila do kobiet, ktore pokazujac na mnie palcami tlumaczyly swoim dzieciom ``to jest señora gringa``. Im dalej na polnoc tym czesciej slyszymy okrzyki ``gringos`` pod naszym adresem.. a juz Piotrkowe niebieskie oczeta i blond kita wrecz prosza sie o zaczepke, w wiekszosci przypadkow przez milych ludzi zaciekawionych jedynie skad jestesmy i jak nam sie podoba w ich kraju. Po jezdzie busem czekala nas ostatnia godzina kreta droga do wejscia do parku. Znalezlismy postoj taksowek, ktore osbluguja ta trase i akurat w jednej z nich brakowalo 2 pasazerow wiec zglosilismy sie ochoczo liczac ze za chwile odjedziemy..okazalo sie ze to tylko nam sie wydawalo ze brakowalo 2 pasazerow.. gdy w koncu ruszylismy w trase, w Toyocie model combi w bagazniku siedzialy dwie kobiety w ogromnych kapeluszach, na tylnym siedzieniu: ja, Piotrek, babcia w kapeluszu, jej corka i wnuczka i kolejne dwie kobiety w wielkich kapeluszach na przednim siedzeniu.. tak zaladowany samochod nie mogl jechac szybko i cale szczescie bo dziurawa droga wila sie po gorskich zboczach. Po godzinie takiej jazdy wysiedlismy lekko sprasowani. Zaplacilismy za wejscie do parku i ruszylismy na podobno jeden z najpiekniejszych szlakow w Cordiliera Blanca - Santa Cruz. Nie uszlismy za daleko jak zaczela sie nasza przygoda..najpierw ja nie zwazajac na niebezpieczenstwa wskoczylam w krzaki pelne gryzacych muszek by pozbyc sie mojego sniadania. Muszki sprytnie wykorzystaly okazje i zostawily niezla pamiatke.. potem przyszla kolej na Piotrka.. on zdecydowanie czesciej musial szukac ustronnych miejscowek.. na szczescie takich na szlaku pod dostatkiem! Czlapalismy tak z dobrych 5 godzin wypatrujac kempingu, po czym dalismy za wygrana i rozbilismy namiot na dziko. Zjedlismy kolacje i powskakiwalismy w spiworki bo robilo sie naprawde zimno (bylismy na 3.800 m npm) a mnie do tego zaczelo dopadac jeszcze przeziebienie (Piotrek jednak wysnul teorie, ze chorobie sie odechce na takiej wyprawie.. ja niestety mialam wrazenie ze chcialo jej sie z kazdym dniem coraz bardziej! sporo piotrusiowych teorii zostalo juz obalonych na tym wyjezdzie :).. Drugiego dnia mielismy zobaczyc jak sie bedziemy czuc i sprobowac powoli podazac dolinka w strone jakiegos pieknego jeziorka.. no i probowalismy, opornie to szlo ale jakos doczlapalismy do kempingu z ktorego nastepnego ranka mielismy wspinac sie do uroczej gorskiej lagunki. Rankiem zastal nas deszcz (z reszta popadywalo rowniez na trasie, to juz jest chyba norma, ze jak maslanki wychodza na gorskie peruwianskie szlaki zaczyna padac) No coz wspinaczka zostala odwolana a my moglismy polezec dluzej w cieplym namiocie. Co jakis czas  pewna krowa zagladala tylko i sprawdzala czy u nas wszystko ok ;) sporo na trasie krow, oslow i koni.. i sporo tez plackow ktore po sobie zostawiaja.. czasem ciezko bylo znalezc kawalek calkiem zielonej trawy pod namiot. Ale z naszymi dolegliwosciami nie mielismy im tego tak do konca za zle :) Gdy troche przestalo padac postanowilam, mimo sprzeciwow Piotrka i jego zapewnien ze juz sie dobrze czuje, zawracac ze szlaku do wyjscia. Szlo nam sie calkiem dobrze dopoki nie doszlismy do niewinnie wygladajacej laczki, ktora okazala sie w duzej czesci zielonym  bagnem, poprzecinanym licznymi rzeczkami, przez ktore nie bylo sie jak przedostac. Po godzinie krazenia, w przemoczonym butach, ubloconych spodniach (nie wyszedl mi jeden skok i w przepieknym stylu wyladowalam na swoich czterech literach w mieciutkim blotku) Piotrek postanowil poprzenosic nas (czyli mnie i plecaki) na druga strone rzeki. Moj bohater! Szkoda tylko ze uparl sie ze ma to sie odbywac w pozycji ``noszenie rannego zolnierza``, czyli ja przewieszona przez ramie, zamiast romantycznie na rekach.. ale wazne ze dotarlam sucha na drugi brzeg :) Po tym jak znowu trafilismy na szlak szlismy juz ile sil w nogach do wyjscia. Niestety z naszym tempem musielismy spedzic jeszcze jedna noc w dolinie. Jedynym plusem naszego slimaczego tempa byla mozliwosc przygladania sie do woli malenkim kolibrom, ktore ja za kazdym razem witalam westchnieniem zachwytu. Natepnego dnia w koncu doczlapalismy do wyjscia, szczesliwie czekala na nas taksowka, ktora juz nie tak zapelniona dowiozla nas do busa, ktory dowiozl nas z powrotem do hostelowego miasteczka. W hostelu zaleglismy na kilka dni przywiazani do naszej malej lazieneczki.. po 2 dniach zdecydowalismy sie na wizyte u lekarza. Dr Alberto Mendoza bardzo rzeczowo stwierdzil ze to normalne u turystow, przpisal nam tabletki i syropki, zalecil diete kurczakowa i zyczyl zdrowia. Ja patrzac na wygrzewajace sie w sloncu oblepione muchami dyndajace na hakach kurczaki mialam pewne obawy czy aby to najlepsze antidotum na nasze obolale brzuchy.. postanowilam nie sluchac lekarza a posluchac mamy i wyleczyc nas gotowana marchewka i ryzem :) Nagotowalismy gar zupki i pomoglo :) z lekkim opoznieniem wyruszylismy w strone Ekwadoru, w ktorym mielismy zamiar spedzic swieta..

Cordiliera Blanca

szlak Santa Cruz



koliber! ..tym razem go widac na zdjeciu :P


dwa uparaciuchy ;)))


akcja ranny zolnierz ;)

zapelniamy taxi, pomalowane domy wskazuja na odbywajace sie wybory

taksowka do kliniki

kurczaki ktore mialy nas wyleczyc

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Lima, Peru

Do stolicy Peru przyjechalismy dzien przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi. Bylismy ciekawi czy z tej okazji czekaja nas jakies atrakcje (w Arequipie z powodu demonstracji nie moglismy sie dostac do katedry).. ale atrakcji nie bylo :) Do Limy przyjechalismy dla odmiany wieczorem i czasu  starczylo jedynie na znalezienie noclegu. Mimo ostrzezen naszego ksiazkowego przewodnika postanowilismy zamieszkac w centrum. Wybralismy hostel, najtanszego taksowkarza i po 20 min bylismy na miejscu. Hostel niestety pelny wiec trzeba bylo szukac innego miejsca. Zaraz obok stoi hotel España (zaraz przy kosciele Franciszkanow), ktory oferuje te same ceny a wyglada duzo przyjemniej, wrecz jak galeria sztuki, sciany poobwieszane wielkimi obrazami w pozlacanych ramach. Dostalismy maly pokoik przypominajacy nieco komorke na narzedzia, schowany za gaszczem roslinnosci i zamykany na klodke.. ale byl czysty, mial wiatrak i.. zapore na zolwie.. na poczatku nie wiedzielismy czy dobrze zrozumielismy wlasciciela ale rano wszystko bylo jasne.. podczas sniadania, na ktore na male kwitnaco-zielone patio (czyli wewnetrzny dziedziniec, bardzo popularny w tutejszym budownictwie) wystawia sie stoliki, miedzy goscmi wedruja golebie, pawie i ogromne zolwie. Kolorowe papugi wykrzykuja radosnie ´´hola´´, ´´adios´´ czy ´´ekwador´´ chetnie pakujac sie na ramiona zachwyconych gosci. Przez chwile ma sie wrazenie ze jest sie w innym swiecie.. jeden z zolwi imieniem Panchito uparcie probowal dostac sie do naszego pokoju, nawet schylal glowe jakby to mialo mu pomoc przedostac sie przez przybita do framugi deske..niestety zapomnial biedak ze ma skorupe i tylko przebieral lapkami w powietrzu.. ale za upor dostal ode mnie listek salaty i resztke naszego pomidora.. polknal nawet nie gryzac! ..ja chyba chce miec zolwia :) Jedyne muzeum, ktore planowalismy odwiedzic w Limie bylo nieczynne z powodu remontu wiec ograniczylismy sie do zwiedzenia dwoch kosciolow. Chcielismy w naszej malej pielgrzymce zahaczyc rowniez o katedre ale byla zamknieta.. Pierwszy kosciol to konwent Franciszkanow, w ktorym najwieksze wrazenie robia podziemne katakubmy. Kosci zostaly makabrycznie poukladane w rowne rzadki, nozki w jednym dole, raczki w drugim, czaszki w trzecim.. potem kolej przyszla na wizyte u Dominikanow, zwiedzilismy muzeum w ktorym znajduja sie groby Sw Rozy z Limy, patronki Ameryk i pierwszego czarnoskorego swietego Sw Marcina de Porres. Bylismy tez swiadkami jak podczas renowacji klasztoru znaleziono pod gruba warstwa tynku oryginalne stare malowidla scienne..wymodleni ruszylismy slynnym deptakiem Jiron de la Union do placu San Martina, na ktorym oprocz pomnika slynnego wyzwoliciela stoi rowniez bardzo ciekawy posag Matki Ojczyzny. Slynie on z tego, ze rzezbiarz wykonujacy zlecenie zle zrozumial slowo ´´llama´´ ktore oznacza w hiszpanskim zarowno ´´plomien´´ jak i ´´lame´´.. wykonawcy widac blizej bylo do drugiego znaczenia bo zamiast plomieni otaczajacych pania ojczyzne, na jej glowie siedzi mala lamka.. na dodatek z daleka wygladajaca bardziej jak wiewiorka :) Reszte pobytu spedzilismy na kreceniu sie po ulicznych budkach i probowaniu tutejszych smakolykow. Bardzo popularna jest tu ``chicha morada`` czyli napoj z czarnej kukurydzy..juz w Boliwii spotkalismy sie z tym dziwnym sokiem, tylko tam nazywal sie ``api`` i podawany byl na cieplo z dodatkiem soku z..bialej kukurydzy.. dlugo trzeba mnie bylo przekonywac ze to nie jest kompot z jakis tutejszych jagod.. bylam raczej sklonna uwierzyc, ze Piotrek zle zrozumial tlumaczenia ulicznych señorek kucharek.. w Peru przy kazdym stoisku z sokiem widnieje ogromne zdjecie czarnej kukurydzy wiec nie ma watpliwosci z co sie pije :) Piotrus zakupil nam bilety na nocny do Huaraz na najpozniejszy mozliwy autobus, wyszlo ze jedziemy sypialnym (tzw cama) ktory niestety oprocz nazwy na bilecie i wyzszej ceny niczym sie nie roznil od naszych poprzednich autobusow.. do tego bez wzgledu o ktorej autobus wyjezdzal pani od biletow zawsze mowila, ze na miejscu bedziemy o 7/8 lub ewentualnie pytala o ktorej bysmy chcieli byc.. po czym stwierdzala, ze wlasnie o tej bedziemy..ach te peruwianskie klamczuszki..


Kosciol Franciszkanow

Plaza de Armas

poranne patio w hotelu España

zolw Panchito


hotel España
katakumby u Franciszkanow

biblioteka u Dominikanow


pomnik Matki Ojczyzny

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Nasca, Peru

Wizyta w Nasca wynikla zupelnie spontanicznie i nieoczekiwanie.. poczatkowy plan zakladal jechac z Arequipy prosto do Limy, ale ze tym razem mi zachcialo sie dowiedziec czegos wiecej o tajemniczych rysunkach na plaskowyzu, postanowilismy wpasc na jeden dzien do Nasca. Gdy tylko nad ranem opuscilismy nasz o dziwo bardzo wygodny autobusik, przyskoczyl do nas tuzin agentow oferujacych najtansze przeloty nad pustynia.. ciezko sie bylo odnalezcz w sprzecznych podawanych przez nich informacjach.. jeden twierdzil ze najtaniej w agencji, inny ze na lotnisku, jeden ze sa tylko dwie firmy lotnicze, inny ze siedem.. zmeczeni nagabywaniem wsiedlismy w taksowke i pojechalismy prosto na lotnisko.. po drodze pan taksowkarz opowiadal nam ile to wypadkow lotniczych zdarzylo sie w ostatnich latach, jak to pozamykano wiekszosc firm a te ktore zostaly dyktuja bardzo wysokie ceny, zaoferowal sie tez ze moze nas zawiesc na punkt widokowy, ktory jest tani i bezpieczny (choc z ktorego podobno za wiele nie widac) Piotrek jednak byl tak zdecydowany na lot ze zanim ja zdazylam sie zastanowic czy aby napewno takie atrakcje sa dla mnie i czy chce wydawac 90$ zeby poogladac z powietrza linie na pustynii, bilety byly juz kupione. Piotrek dumny, ze udalo sie dostac ostatnie dwa miejsca w samolocie, na dodatek wycieczka emerytowanych Amerykanow, z ktora lecielismy zamowila opcje rozszerzona rowniez o linie Palpa, w tej samej cenie. Czekajac na nasz lot ja na wszelki wypadek wolalam nie jesc sniadania, zwlaszcza po relacji chlopaka, ktorego spotkalam bladego przy wyjsciu z lotniska.. Po godzinie zaproszono nas na poklad naszego malego 12 osobowego samolotu.. zasiedlismy wygodnie w fotelach i sie zaczelo.. pilot nad kazdym symbolem krazyl tak zeby pasazerowie siedzacy po prawej i lewej stronie mogli sie napatrzec.. przez pierwsze 10 minut bylam zachwycona.. faktycznie widzielismy ogromne (niektore dlugosci 100m) figury malpy, pajaka, wieloryba, kolibra, drzewa i wielu innych precyzyjnie ´´narysowanych´´ na pustyni..potem zaczelo sie robic dziwnie goraco i dziwnie tylko mi.. potem juz cala uwage skupilam na glebokim oddychaniu i namierzaniu jakiejs foliowej torebki.. samolot przechylal sie z lewa na prawo a ja odliczalam pozostale do konca figury.. oczywiscie bylam bardzo szczesliwa ze nasza wycieczka nie ograniczala sie tylko do Nasca ale ze zobaczymy rowniez Palpe.. w koncu po 30 min blada, na miekkich nogach wysiadlam z tego malego samolociku wdzieczna ze to juz koniec przygody.. z samolotu obok wysiadla dwojka Anglikow, rownie bladych,  ktora pierwsze swe kroki skierowala za najbliszczy murek.. widac nie tylko mi sie tak podobalo.. Piotrek i reszta naszej samolotowej ekipy byla zachwycona i zalowala ze tak krotko.. dla jednych krotko, dla innych dlugo.. Gdy ochlonelam juz nieco z zachwytu poszlismy poszukac jakiesc powrotnej taksowki do miasta. Pan ktory wiozl nas wczesniej, a ktory obiecal po nas wrocic, slabo wywiazal sie z obietnicy bo nikogo na parkingu nie bylo.. pozostawalo czekac az jacys turysci przyjada taksowka, ktora bedziemy mogli wrocic.. po 10 minutach przyjechal nasz samochod..Wysiedlismy przy dworcu i od razu kupilismy bilety na autobus. Po kolejnych 10 min  juz siedzielismy w pedzacym autobusie. Zaraz za miastem wysiedlismy na chwile przy muzeum Marii Reiche, badaczki, ktora wiekszosc zycia poswiecila studiowaniu linii Nasca, ale jak sie okazalo museum bylo poswiecone bardziej badaczce niz liniom wiec za wiele sie nie dowiedzielismy.. zdaje sie ze pomylilismy muzea.. ale ze juz bylismy poza miastem, wiec zlapalismy tylko najblizszy autobus do Iki, w ktorej przesiadalismy sie na ten do Limy i tak po 5 godzinach dojechalismy do stolicy Peru.

nasza machina

przed startem

po starcie :)

tajemnicze trojkaty

´´kosmonauta´´ na zboczu gory

koliber


drzewo, obok wieza widokowa

´´rece´´, ktore bardziej przypominaja kurczaka ;)


gwiazda, linie Palpa

plaskowyz Nasca