Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolumbia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolumbia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 czerwca 2011

rejs Kolumbia - Panama, wyspy San Blas,

poniedzialkowy poranek przywital mnie bolem glowy.. czyzby rocznicowe swietowanie?? czekaly nas jeszcze ostatnie przygotowania do rejsu a tu maslankowa ledwo sie na nogach trzyma.. kapitan stwierdzil przedmorska chorobe morska i zalecil nie myslec za duzo tylko odpoczywac.. gdy moj stan sie pogarszal a do wyplyniecia zostalo zaledwie kilka godzin zapadla decyzja o wizycie w klinice.. diagnoza zmienila ksztalt i teraz spodziewalismy sie ze zlapalam wirusa ewentualnie amebe.. brzmialo bardzo optymistycznie.. niestety albo stety, kolejka w klinice byla tak wielka, ze po godzinie czekania zrezygnowalismy, a ja po 2 dniach sama wyzdrowialam :) wrocilismy do mariny, gdzie czekajac na kapitana poznalismy wpoltowarzyszy podrozy (5 mlodych ludzi z plecakami i 2 troche starszych ludzi z walizkami, wszyscy bardzo sympatyczni i podekscytowani rejsem) razem z zaloga bylo nas 14.5 osoby (Wacek, jako ze malutki liczy sie jako 0.5) ale Luka udzwignela ten ciezar..po obiedzie zawarczal silnik i rozpoczela sie nasza przygoda.. idac za rada pani kapitanowej wszyscy lyknelismy po tabletce na chorobe morska, no moze z wyjatkiem Piotrka, ktory jako prawdziwy wilk morski tabletek nie potrzebuje, i odplynelismy w senna kraine (bardzo tym razem pozadany skutek uboczny tabletek) by obudzic sie rankiem juz na pelnym morzu.. mi wrocily sily i moglam zaczac odpracowywac chorobowe nicnierobienie.. morze bylo spokojne wiec wszystkim przeszly morskie leki i wrocily dobre humory, z lodowki zaczely znikac piwka..dzien minal nam na rozmowach, wpatrywaniu sie w horyzont i.. zmywaniu garow :) zostalismy z Piotrkiem nominowani (z inicjatywy naszych dosc specyficznych wspozalogantow Polakow z Anglii) do pelnienia wachty w kuchni..Tomka i Ole bedziemy jeszcze dlugo wspominac..szybka lekcja zmywania: plastiki w slonej wodzie, sztucce i garnki w slodkiej, po obiedzie szorowanie kuchenki, dokladnie zeby pani kapitanowa byla zadowolona :) pozdrawiamy nasza kochana Beate!! wieczorem podziwianie pieknego zachodu slonca i nocne rozmowy z kapitanem. Tomek spelnil swoje wielkie marzenie i oplynal samotnie swiat bez zawijania do portow.. sporo przezyl, sporo przemyslal i z checia dzielil sie tym z nami.. dzieki za inspirujace rozmowy kapitanie!! tak uplynal wieczor i poranek dzien pierwszy.. nastepnego ranka jedlismy juz sniadanko na pokladzie w otoczeniu rajskich wysepek San Blas.. caly dzien wylegiwania sie na zlocistym piasku i plywania w karaibskiej cieplo-turkusowej wodzie niezle nas zmeczyl :) w nocy panowie postanowili spac na pobliskiej 3 palmowej wysepce, my z Piotrkiem skorzystalismy ze sposobnosci i rozlozylismy sie ze spiworami na pokladzie by oprocz romantycznej nocy pod gwiazdami miec nieograniczony dostep do swiezego powietrza.. pod pokladem nie zawsze jest czym oddychac..ale zanim polozylismy sie spac wyruszylismy jeszcze sprawdzic jak radza sobie chlopaki na wyspie. Piotrek z kapitanem stwierdzili, ze wystawia odwage panow na probe i nastrasza ich nieco..plan zakladal podplyniecie do wyspy i wydawanie roznych dziwnych dzwiekow, ale chlopakom tak przyjemnie mijal czas, ze nie zaprzatali sobie glowy pluskami i chrzakaniami dochodzacymi z ciemnosci.. gdy w koncu Daniel, jeden z chlopakow, zaswiecil latarka sprawdzajac co tez tak sie tlucze w tej wodzie trafil na Piotrka lezacego nieruchomo na powierzchni.. topielec - przemknelo chlopakom przez mysl, ale strach nie trwal dlugo bo Piotrek podniosl glowe sprawdzajac co jest grane i za chwile dalo sie slyszec az na lodzi salwy smiechu.. my z Beata, dzielne uczestniczki akcji, czekalysmy w pontonie w ciemnosciach na naszych porysowanych przez koralowce mezow.. smiechu bylo co niemiara..nastepnego dnia rozpoczelismy od odebrania naszych rozbitkow z bezludnej wyspy po czym ciag dalszy san blasowego plazowania. wieczorem goscie udali sie na kolacje do indian Kuna a my zrobilismy sobie zalogowy wieczor przy langustach w sosie czosnkowo-maslanym. kolejnego dnia zegnalismy juz rajskie wysepki.. jeszcze ostatnie nurkowanie przy wraku zatopionego statku, kilka popazen przez meduzy, wizyta kanadyskich milionerow z jachtu obok i wyruszamy do panamy.. po pysznym obiedzie rozbujalo nam lodke i Piotrek musial niestety sam konczyc zmywanie, bo ja wdychalam na pokladzie swieze powietrze probujac bagatelizowac cofajace sie w gardle warzywka.. kapitan pozwolil nam spac na pokladzie, zapinajac nas oczywiscie w szelki cobysmy nie powypadali za burte.. jednak nadciagnela burza i trzeba bylo czmychac pod poklad spedzajac reszte nocy w nieco dusznych kojach.. ranek przywital nas w panamskim Portobelo. ostatnie sniadanie i opuszczamy poklad Luki.. ciezko bylo sie rozstawac z naszym plywajacym domkiem.. Beato i Tomku, dziekujemy jeszcze raz, za przygarniecie Maslanek!! to byl dla nas niesamowity czas, a wy jestescie niesamowitymi ludzmi! do zobaczenia gdzies kiedys..

ps. wiecej o Beacie i Tomku na www.zeglarz.net 



przed rejsem
dumny 3 oficer :)

wyspy San Blas




 Luka

nasi rozbitkowie

indianie Kuna rozlupuja dla nas kokosy



swieze langusty z dostawa


nasza ekipa

w czasie wolnym od plazowania ;)



z panstwem kapitanstwem

kto znajdzie Wacka..

Wacek, pies ktory oplynal swiat!

poniedziałek, 30 maja 2011

Cartagena, Kolumbia

Na poczatku chcialabym podziekowac wszystkim pamietajacym za zyczenia z okazji naszej rocznicy slubu.. dzieki Wam nam rowniez udalo sie o niej nie zapomniec :) tak dlugie blogowe milczenie bylo spowodowane rejsem z Kolumbii do Panamy, ktory zakonczyl sie dopiero wczoraj.. ale o tym zdaje sie w nastepnym poscie.. najpierw kilka slow o pobycie w Cartagenie..
Dotarlismy do miasta poznym wieczorem.. jak kazdy nasz kolumbijski autobusowy kurs, ten rowniez nie obyl sie bez przygod i na pol  godziny przed Cartagena dopadla nas gromadka tubylcow spedzajaca swoje popludnie akurat na srodku ulicy, ktora planowal jechac nasz autobus.. wystawiono krzesla, wiatraki, tv i na wszelki wypadek przytargano kawalek pobliskiego drzewa, zeby nikomu nie przyszlo do glowy tamtedy przejechac. Stalismy ponad godzine zanim towarzystwo raczylo ustapic nam drogi.. gdy dojechalismy na miejsce bylo juz calkiem ciemno. Wsiedlismy w taksowke i pojechalismy do  polecanego nam hostelu Casa Vienna, ktory jednak nie mial juz wolnych miejsc. Cale szczescie, ze w okolicy az roilo sie od noclegowni wiec nie musielimy dlugo chodzic zeby znalezc cos przyzwoitego do spania. Hotel Espana nie wyglada moze zachwycajaco, pokoje przypominaja raczej sale szpitalne, ale ten w ktorym nas ulokowano mial klimatyzacje i czysta wlasna lazienke wiec po rozrzuceniu dookola naszych rzeczy mozna sie bylo poczuc prawie jak u siebie :) jeszcze tego samego wieczoru zapisalismy sie na wycieczke na blotny wulkan, ktora wyruszala nastepnego ranka. Wyspani i wychlodzeni stawilismy sie po sniadaniu przed hostelem, w ktorym wpadlismy na pare Australijczykow, ktorych spotykamy co jakis czas na naszej drodze. Zapakowano nas do busa, ktory objechal pol Cartageny zbierajac ludzi, wiec przy okazji mielismy darmowe zwiedzanie. Zahaczylismy o nadmorska czesc miasta, ktora z wielkimi bialymi wiezowcami i palmami przypomina conajmniej Miami. Po ok 2 godzinach jazdy dotarlismy do wulkanu. Najwyzszy blotny wulkan na swiecie wygladal jak maly pagorek z drabinka na szczyt i niewielkim blotnym basenem. Po tym jak zanurzylismy sie w przyjemnie chlodnej blotnej smietanie panowie tubylcy wzieli nas w obroty i polewajac blotem probowali masowac kasujac po 3 dolary za te blyskawiczna usluge. Gdy juz udalo sie upchnac w basenie wszystkich zainteresowanych blotna kapiela kolejny pan porobil nam zdjecia po czym dal znak, ze koniec na dzisiaj blotnych rozkoszy. Gromada zabloconych gringo pognala nastepnie w strone pobliskiego jeziorka gdzie czekaly juz panie z plastikowymi miskami, chetne za symboliczna oplata pomoc w zmywaniu z siebie zachnietego blota. My stwierdzilismy ze sami swietnie damy sobie rade. Po kapieli wsiedlismy w autobus i pojechalismy na lunch. Siedzac pod bananowym dachem i zajadajac smazona rybe wpatrywalismy sie w morze i gaworzylismy z Ania i Marcinem, ktorych poznalismy przy okazji tej wycieczki, a ktorzy wlasnie zawitali do Kolumbii na urlop. Po poludniu mielismy umowione nasze pierwsze spotkanie z kapitanem Tomaszem. Stawilismy sie w umowione miejsce i od razu rozpoznalismy wielkiego kapitana.. Tomek ma chyba z 2 metry wzrostu ;) Poznalismy jego zone Beate i jej corke Sare. Nastepnego dnia mielismy stawic sie w marinie by pomoc w przygotowaniach do rejsu. Jako Polacy moglismy zeglowac do Panamy za darmo, w zamian za pomoc, i mimo ze kapitan mial juz zalogantow do pomocy, nie odmowil wziecia dwoch maslanek i ich wielkich plecakow.. Maslanki sa nieopisanie wdzieczne!! Czekalo nas szorowanie jachtu oraz krojenie ogromnej ilosci miesa i warzyw. W niedziele z okazji naszej rocznicy slubu dostalismy z Piotrkiem wolne a wieczorem panstwo kapitanstwo zaskoczylo nas pysznym tortem z jedna swieczka do zdmuchniecia :) nasza rocznica uplynela na zwiedzaniu Cartageny..odwiedzilismy fort San Felipe, poszwedalismy sie po pieknym starym miescie, wypilismy swoje zdrowie w uroczej kawiarni na starych murach podziwiajac zachod slonca i zasypialismy pod gwiazdami kolysani do snu przez fale rozbijajace sie o nasz nowy plywajacy domek.. nastepnego dnia mielismy wyplywac w rejs do Panamy..




ulice Cartageny

 stare miasto



kudlate pomniki




uliczne przysmaki

najwiekszy wulkan blotny


blotne rozkosze..


panorama miasta


fort San Felipe


u nas golebie, w Kolumbii papugi.. przesiaduja na kosciolach

polska ekipa w Cartagenie

nasz pierwszy roczek

czwartek, 19 maja 2011

Santa Marta, Taganga, Kolumbia

Juz dawno nie bylismy tak zawiedzeni jakims miejscem jak Santa Marta.. Jedno z najstarszych kolumbijskich miast, wylegujace sie nad cieplym Morzem Karaibskim..przygotowani na to spotkanie, zrzucilismy ciezki buty i polary, pozakladalismy zwiewne stroje by moc odczuc na wlasnej golej skorze cieple morskie powietrze..fala goraca uderzyla nas od razu po wyjsciu z autobusu.. szybko zapomnielismy o romantyzmie i  wskoczylismy do klimatyzowanej taksowki.. przyjechalismy do hostelu Dreamer, ktory polecali nam nasi znajomi.. Hostel pelen pol nagich podroznikow, oprocz pokoju w cenie jest kuhnia, basen, ogrod obwieszony hamakami, za internet niestety trzeba placic, i to wiecej niz w kafejce za rogiem! wieczorem hostelowe towarzystwo wypelza z pokoi i z drinkami w reku, przy glosnej muzyce, moczy sie w cieplym basenie.. impreza trwa cala noc.. dla nas, po nocy spedzonej w autobusie, najlpsza impreza byla ta z udzialem naszych poduszek (chyba sie starzejemy) zwlaszcza ze goracy dzien dal nam popalic..probowalismy po przyjezdzie zwiedzac Santa Marte, ale ciezko bylo nam sie tam odnalezc, ulice brudne, rozkopane, zalane miejscami po kostki sciekami, informacja turystyczna ukryta w nieoznaczonym budynku na ´´drugim pietrze po lewej stronie w drugich drzwiach´´ (nieocenione wzkazowki panow z ochrony). Jedno popoludnie starczylo zebysmy ewakuowali sie stamtad jak najpredzej.. Wyruszylismy rankiem do Tagangi, malej wioski rybackiej oddalonej jedynie o kilka km od St Marty. Najlatwiej sie tam dostac minibusami, ktore jednak (podobnie jak te w Bogocie) ignorowaly topiacych sie z goraca, poubieranych w wielkie plecaki gringo. Jadac 2 dni pozniej tym busikiem zdalam sobie sprawe, ze i tak nie zmiescilibysmy sie z naszymi bagazami do tego mikrusnego samochodziku wiec przeszla nam zlosc na kierowcow ignorantow. Taksowka nieco drozej ale na pewno wygodniej, dowiozla nas do wioski. Wysiedlismy zaraz przy hostelu Pelikan, w ktorym z okazji wielkiego upalu i braku sil na poszukiwania lepszych miejsc postanowilismy sie tymczasowo zatrzymac. Po zimnym prysznicu i godzinie pod wiatrakiem poszlismy zwiedzac (bardzo mala) okolice. Zarzylismy kapieli w Morzu Karaibskim i zasiegnelismy informacji o tutejszych atrakcjach. Nastepnego dnia postanowislismy udac sie do Parku Narodowego Tayrona, ktory slynie z rajskich plaz.. byl pomysl zeby zostac tam pod namotiem, ale pani w inf turystycznej wprowadzila nas w blad mowiac ze cena za namiot jest prawie taka jak za nasz dwuosobowy wentylowany pokoj, wiec zdecydowalimy odwiedzic park tylko na 1 dzien i wracac na nocleg do naszego uroczego pokoju. Jak sie potem okazalo cena na polu namiotowym byla duzo nizsza ale nie mamy czego zalowac, bo tamtej nocy i prawie kazdej nastepnej okolice nawiedzaly ulewne deszcze. Do parku najtaniej dojechac busem z Santa Marty, do ktorej mozna sie dostac z Tagangi wspomnianym juz w tym poscie mikrobusem. Tam na rogu ulic 11 i 11 o 9 odjezdza autobus do Tayrona. Mielismy chwile do odjazu wiec poszlismy poszukac czegos na sniadanie. Trafilismy na rynek w Santa Marcie.. normalnie uwielbiam odwiedzac takie miejsca, ale z tego czmychnelismy czym predzej, scisk, tlok, duchota, wszedzie walajace sie gnijace warzywa,  dodajace odpowiedniej woni juz i tak nieciekawie pachnacej ulicy.. udalo sie znalezc jakas piekarnie i z zapasem rogali przemykalismy z powrotem do autobusu. Ku naszemu zaskoczeniu prawie rowno o 9 wyruszylismy do parku. Po godzinie wysiada sie przed brama, placi za wstep, wsiada w kolejny wcale nie darmowy autobusik i dojezdza do miejsca z ktorego piechotka wedruje sie juz dalej. Po 45 minutach  w tropikalnym lesie wyszlismy na szeroka piaszczysta plaze..idac wzdluz brzegu dociera sie do kolejnych coraz bardziej uroczych malych zatoczek. Niestety za dlugo nie nacieszylismy sie widokiem bo ciemne chmury pogonily nas z powrotem do wyjscia. Zabawilismy jeszcze kilka dni w Tagandze czekajac na rejs do Panamy, ktory mial byc dopiero za tydz i dla lepszego wykorzystania czasu ( dla Piotrka opcja lezymy na plazy i sie relaksujemy nie wchodzi  gre) zdecydowalismy sie na kurs nurkowania. Poczatkowo mialo to byc spelnienie wylacznie Piotrusiowego marzenia, nie wiem jakim cudem ja tez sie tam znalazlam! Nasz instruktor mial ze mnie niezly ubaw.. chyba juz dawno nie widzial tak spekanego kandydata na nurka.. ale grunt to probowac przelamywac swoje strachy i mimo ze nie wszystkie cwiczenia wyszly tak jak powinny (zdejmowanie maski pod woda na kilku metrach glebokosci nie wchodzilo u mnie w gre) ukonczylam kurs :) o Piotrku nie wspominam bo ten czuje sie jak ryba w wodzie i nawet mial czas na kursie sie nudzic.. Szkoda tylko, ze radosc z ukonczenia kursu zmacilo nam ignoranckie podejscie instruktora, do pary z wlascicielem szkoly nurkowania. Niby fajne chlopaki ale tak niezorganizowane i zapominalskie, ze do dzisiaj dzwonimy po nasze certfikaty. Fajnie sie siedzialo w Tagandze nurkujac na rafach i popijajac swieze soki (jestesmy zdecydowanie od nich uzaleznieni) ale trzeba bylo sie pakowac i wyruszac do Kartageny, bo tam juz czekal kapitan Tomasz, ktory zgodzil sie zabrac nas ze soba do Panamy..

na ulicach Santa Marta

na targu warzywnym w St Marta

w drodze do Parku Tayrona

mloda palma 

popijajac swiezy soczek


rajskie plaze..


wpatrzony w dal osiolek plazowicz

las deszczowy w parku Tayrona

 smoki Tagangi

przybylo 2 nowych nurkow

Bogota, Kolumbia

Przeczuwalismy, ze nie zostaniemy w Bogocie dlugo, ale po tym jak prawie godzine przeciskalismy sie w upale, spalinach i korkach z dworca do hostelu, bylismy tego pewni.. poczatkowo mielismy dojechac z dworca do dzielnicy zamieszkiwanej przez ´´plecakowcow`` minibusem (wytyczne informacji turystyczej).. ale minibus okazal sie mikrobusem, do tego zapakowanym po brzegi i totalnie ignorujacym zatrzymujacych go pasazerow.. po 3 probach, zrezygnowani, ustawilismy sie w dlugasnej kolejce po taksowke.. jedynym pocieszeniem byl fakt ze dostalismy rachunek za taksowke zanim do niej wsiedlismy, od pani w okienku, wiec udalo sie uniknac kolejnego wyludzenia kasy od naiwnych gringo .. Zmierzalismy do hostelu o sympatycznej nazwie Platypus (dziobak).. hostel co prawda byl pelny ale okazalo sie ze wlasciciele maja jeszcze jeden budynek, po drugiej stronie ulicy, w ktorym moga nas ulokowac.. maly domek, kameralna atmosfera, nie za duzo ludzi, mikser do sokow w kuchni.. od razu pobieglismy po owoce i drugie sniadanie popijalismy pysznym sokiem ananasowo-mangowym. Zebysmy mieli miejsce w plecaku kupilibysmy sobie takie urzadzonko i miksowali soczki codziennie.. naprawde sie w nich rozsmakowalismy! ale sa jeszcze uliczne budki, w ktorych, nie tak tanio jak wlasnorecznie, ale tez nie za drogo mozna owocowo ugasic pragnienie..Krotkie zwiedzanie miasta.. obskoczylismy z grubsza starowke, odwiedzilismy Muzeum Narodowe, pokrecilismy sie po dzielnicy Candelaria pelnej kafejek, barow, i turystow. Przez przypadek wstapilismy do ''szmaragdowej dzielnicy'' (same sklepy z polyskujaca na zielono bizuteria) i jakos nie starczylo juz czasu ani ochoty na wjezdzanie na punkt widokowy.. zasiedlismy w kawowej knajpce smakujac slynnej kolumbijskiej kawy.. filizanki malenkie, dwa lyki i po degustacji.. jako slabi znawcy kawy (ta z mlekiem sie nie liczy) wierzymy na slowo prawdzwiwym znawcom ze kolumbijska kawa jest naprawde smaczna :)  nastepnego dnia wyruszalismy dalej na polnoc z zamiarem dotarcia az do Morza Karaibskiego..

wracajac jeszcze do malych zasuszonych glowek, ktore widzielismy przy okazji wizyty na rowniku.. dla Kasi i wszystkich zainteresowanych podajemy na nie przepis (wg wzkazowek wielkiej tablicy z muzeum Inti Nan) glowe nalezy odciac, oczyscic ze wszystkich zawartosci (mozg, czaszka), zaszyc usta zeby duch nie ulecial, gotowac w wywarze ze specjalnych roslin ktory powoduje kurczenie glowy, po zagotowaniu wypelnic glowke cieplymi kamieniami dla uzyskania ladnego ksztaltu.. i gotowe! Plemiona, ktore praktykowaly ten zwyczaj kurczyly glowy glownie zdobyte podczas bitew lecz takze waznych osob w danej spolecznosci, takich jak wodzowie. W dzisiejszych czasach amazonskie plemiona ciagle kultywuja te tradycje tyle ze dopadajac biedne leniwce..


Plaza de Bolivar

niektorym bylo naprawde goraco

dla bezpieczenstwa turystow

swoista budka telefoniczna

w Muzeum Narodowym

na ulicach Bogoty