piątek, 28 stycznia 2011

Bariloche, Argentyna

udalo sie dodac fotki z wyprawy po Carretera Austral.. sa w poprzednim poscie
Dotarlismy do San Carlos de Bariloche. Jak milo bylo dla odmiany posiedziec w wygodnym niekurzacym sie autobusie i podumac sobie przez chwile.. Dotarlismy do jednego z najbardziej znanych resortow narciaskich Ameryki Poludniowej ok 21 i okazalo sie ze dworzec jest na kompletnych peryferiach miasta, informacja turystyczna juz nieczynna i trzeba sobie radzic samemu.. wsiedlismy w autobus #20 ktory jechal do miasta i kazalismy sie wysadzic przy najblizszym kempingu.. kawalek droga przez ciemny las i w koncu kemping. bardzo mila obsluga i nawet ciekawe miejsce.. wsrod ogromnych drzew.. wlasnie zabieralismy sie za rozkladanie namiotu gdy uslyszelismy: ¨maslanki?¨ Z tego zdziwienia az nas zamurowalo.. bylo ciemno i w pierwszej chwili nie wiedzielismy ktoz to idzie w naszym kierunku.. okazalo sie ze rozbijamy namiot zaraz obok Michala ktorego poznalismy w Puerto Natales a ktory wyruszyl do Torres del Paine w dzien rozpoczecia strajku. Cos to bylo za spotkanie! Michal tez mial sporo szczescia i udalo mu sie jakims cudem wydostac z zablokowanego parku. Opowiesciom nie bylo konca :) wymienilismy nasze spostrzezenia odnosnie roznych atrakcji ameryki poludniowej ;) Michal za dwa dni juz wraca..a  my jutro wyruszamy do parku narodowego Nahuel Huapi i tam wedrujemy 4 dniowym szlakiem po schroniskach.. a ja myslalam ze juz nie pochodzimy po argentynskich gorach :) oby tylko pogoda dopisala bo dzis w nocy troche nas przymrozilo.. nawet mnie w moim piecykowym spiworku!
oj nachodzimy sie po tych gorach za wszystkie czasy!
do zobaczenia po powrocie :)

czwartek, 27 stycznia 2011

Carretera Austral, Chile

Dawno juz nas tu nie bylo.. wiec sporo do opowiedzenia :) przez ostatni tydzien pokonywalismy Carretera Austral, czyli ¨poludniowa droga¨, niektorzy tlumacza rowniez poludniowa autostrada ale zwazywszy na stan drogi to tlumaczenie jakos mi nie pasuje (wyboista zwirowa droga, tutaj zwana ¨ripio¨ i nazwa sporo oddaje :)..droga ktora biegnie z polnocy na poludnie Chile i jest jedyna droga w tym rejonie.. widoki niesamowite! gory, jeziora, lodowce, lasy.. szkoda tylko ze nie bardzo bylo jak robic zdjecia bo uzaleznieni bylismy od naszych ¨dostawcow¨, czasem udalo sie cos pstryknac przez okno samochodu. Nie mielismy mozliwosci ani szczescia pokonac calej trasy ale postanowilismy kiedys tu wrocic, wynajac wlasny samochod i przejechac Carretera Austral od Puerto Montt az do Villa O´Higgins, lacznie ze wszystkimi atrakcjami po drodze. wszyscy chetni juz sie moga zapisywac!! :)
wyruszalismy do Chile z wspomnianego juz Perito Moreno, mielismy zerwac sie z samego rana i ruszyc na stopa ale Piotrka plecak sie zbuntowal od bycia wypychanym po brzegi i pol dnia zeszlo nam na zaszywaniu dolnej kieszeni w ktorej zepsul sie zamek (w koncu zaczynaja sie przydawac rozne gadzety ktore ze soba taszczymy :) Mimo poznej pory udalo sie zlapac stopa do granicy, tam juz przesiedlismy sie na busik ktory dowiozl nas do Chile Chico. Po drodze dluzszy przystanek na granicy, znaleziono pomidory u jednego z pasazerow, pol godzinna kontrola osobista i kara 200$! za dwa pomidory! a my sie oburzalismy ostatnim razem ze nam zabrali Piotrka kanapki z salami, dobrze ze nie wlepili nam kary. jedyne czego my sie obawialismy to makaron z tunczykiem ktorego nadmiar wiezlismy w pojemniku po lodach, ale nasz pierwszy i mam nadzieje ostatni przemyt poszedl sprawnie :) nikt sie nie zorientowal.. nie wiem czy moge sie tym tak publicznie chwalic :P drodzy Chilijczycy nasz makaron byl gotowany wiec na pewno zabilismy wszystkie bakterie! Noc spedzilismy na kempingu..juz nie pamietam kiedy ostatnio spalismy w lozku.. chyba od miesiaca bez przerwy okupujemy nasz zielony namiot. Nastepnego dnia ruszylismy dookola jeziora General Carrera, najwiekszego w Chile, trasa bajeczna, tylko nasz kierwoca mialam wrazenie nie do konca radzil sobie ze zwirowa waska droga, ale dowiozl nas szczesliwie. Brakowalo nam tylko 30 km do Puerto Bertrand do ktorego chcielismy dotrzec tego dnia.. dzien chylil sie ku zachodowi a tu nic nie jedzie, na dodatek dolaczylo do nas dwoch Izraelczykow wiec szanse na zlapanie czegokolwiek spadly znacznie.. jakims cudem gdy juz prawie dalismy za wygrana zatrzymal sie mlody chlopak wielkim pickupem i zafundowal nam wszystkim niezla jazde na pace jego samochodu. Koles jechal jak szalony, my ledwo upchnieci z naszymi plecakami musielismy sie niezle nawyginac zeby nie powypadac. Ale bylo przy tym duzo smiechu.. i byl deszcz.. i niezapomniane wrazenia :) no i dojechalismy tam gdzie chcielismy.. miasteczko okazalo sie kilkoma domkami, znalezlismy kawalek trawy ktory mial byc miejskim kempingiem i w lejacym deszczu rozlozylismy nasz domek. Tego wieczoru zupka chinska smakowala jak nigdy dotad! reszte jedzenia oddalismy mlodziutkiej suni ktora przyszla do nas i smutnymi oczami poprosila o cos do jedzenia, byla tak chudziutka ze mozna bylo policzyc wszystkie jej  kosteczki.. w Ameryce Poludniowej bezdomne psy biegajace po ulicach to normalna sprawa i my tez juz sie do tego prawie przyzwyczailismy, psiaki troche potargane ale w wiekszosci szczesliwe bo ludzie je dokarmiaja a one moga sie cieszyc wolnoscia.. ale ta sunia przedstawiala taki widok ze serce nam sie kroilo.. gdybysmy mogli zaadoptowac kazdego psiaka ktorego nam szkoda mielibysmy ich juz ze 20 :) codziennie mamy na sniadaniu inna mordke..ale karmimy tylko te wychudzone :) Rankiem ruszylismy na polnoc. Zabralismy sie z Paulem i Lisa az do Coyhaique, caly dzien w przemilym towarzystwie, nawet nasz plan max nie przewidywal ze zajedziemy tak daleko! po drodze dowiadywalismy sie o atrakcjach ktore sa dostepne w okolicy a ktore wlasnie nas omijnely.. nocleg na malutkim kempingu z kuchnia i ciepla woda, cieply obiad i ciepla noc.. rano pelni sil ruszylismy dalej, nie bylo problemu z zatrzymaniem samochodu, czasem czeka sie pol godziny czasem cztery, taka specyfika tej trasy.. ostatni samochod ktory nas wiozl tego dnia to znowu pick up i znowu na pace tylko tym razem nie bylo deszczyku wiec ostro sie kurzylo. Na wieczor dotarlismy do Puyuhuapi. Urocze miasteczko nad woda, w poblizu gorace zdrodla z ktorych niestety nie skorzystalismy, za to kemping to byl jakis koszmar! zostalismy zaproszeni do rozbicia namiotu w prowizorycznie zbitym z drzewa i wszystkiego co bylo pod reka domku, na podlodze piasek polany woda zeby sie za mocno nie kurzylo, sciany obciagniete folia zeby przypadkiem nie dostalo sie ani troche swiezego powietrza.. ja sie lekko podlamalam..i poszlam szukac czegos innego, okazalo sie ze mozna tez rozbijac namioty przed domem tego pana, pod drzewkiem przy stoliku.. odetchnelismy z ulga :) Rano nie spieszylismy sie za bardzo z wyruszaniem w droge, kemping byl pelen Zydow wiec dalismy im szanse wyjechac przed nami :) niestety chyba srednio im szlo lapanie stopa bo gdy doszlismy do wylotu miasta okazalo sie ze jestemy na koncu 20 osobowej kolejki.. przy czym niektorzy stali tam od 6 rano! stwierdzilismy ze tak to my sie stad nie wydostaniemy i poszlismy jeszcze kilometr dalej i ustawilismy przy wyjezdzie z malego osiedla liczac ze  moze ktos bedzie akurat stad wyjezdzal.. jakie bylo nasze zdziwienie gdy po ok pol godz zatrzymal sie samochod dostawczy jadacy z miasta, nie zabral nikogo z kolejki ale zabral nas :) mysle sobie to teraz juz z gorki, taki niesamowity poczatek dnia.. dojechalismy z señorem Tadeo do miasteczka La Junta i.. utknelismy.. czekalismy caly dzien.. dajac sobie kolejne pol godziny zanim sie stad zawiniemy, ale gdy zaczelo sie sciemniac trzeba bylo podreptac do miasteczka i poszukac jakiegos noclegu.. szczesliwie kepming byl cudownie zielony, z czysciutka lazienka, chyba najladniejszy na calej trasie. Rano ruszylismy z nowa porcja  nadziei.. ktora niestety z kazda godzina czekania topniala.. juz mielismy brac autobus gdy zatrzymali sie dwaj mlodzi chilijczycy wracajacy swoim wiekowym subaru z wakacji, upchnelismy sie jakos do srodka i nawet nie spotrzeglismy kiedy minala nam podroz, pozegnalne piwko..szkoda bylo sie rozstawac ale chlopaki jechaly do Argentyny. Dopiero co sie pozegnalismy a tu nadjechal autobus ktorym postanowilismy pokonac ostatnia godzine trasy.. Gdy dojechalismy do Chaiten stalo sie jasne dlaczego nic nie jechalo w ta strone.. bo to miasto prawie wymarle, dwa lata temu nastapil wybuch wulkanu i pyly zasypaly cale miasteczko, rzad nie chcial pomoc wiec ludzie wyprowadzili sie w inne miejsca.. zostali tylko nieliczni..miasto straszy opuszczonymi domami, i pylem wulkanicznym przewiewajacym z miejsca na miejsce..powietrze ciagle nim pachnie.. Chaiten funkcjonuje tylko dzieki temu ze stad odplywa prom do Puerto Mont na ktory dla nas niestety juz nie bylo biletow.. to samo z promem na wyspe Chiloe..probowalismy kazdej opcji, wszystkie promy albo wlasnie odplynely albo odplywaly dopiero za kilka dni.. wygladalo na to ze nie ma sie jak wydostac..musimy wracac tam skad przyjechalismy i jechac dokladnie tak jak nasi ostatni chilijscy przyjaciele.. nastepnego ranka czekalismy jako pierwsi na autobus do Futaleufu, nie chcielismy ryzykowac ze zabraknie miejsc wiec pojawilismy sie wczesniej a dzieki pani w iformacji turystycznej ktora podala nam zla godzine bylismy 3 godziny przed czasem..  ale szczesliwi ze chociaz autobus nam przypasowal, bo one tez kursuja co kilka dni. Wysiedlismy z nieukrywana ulga w Futaleufu skad wyruszalismy do Esquel w Argentynie. Jeszcze przed wyjazdem nieoczekiwane spotkanie w sklepie, poznalismy Maurycego ktory slyszac nasz polski zagail rozmowe, siedzielimy przy chilijskim piwku i gawedzilismy o podrozach, on podobnie jak my jedzie przed siebie bez zadnych terminow :) wypilismy zdrowie najlepszego brata na swiecie (wszystkiego najpyszniejszego Misio!!!) otrzepalismy sie z kurzu, ktory przez ten tydzien nas niezle oblepil i rozstalismy sie z Chile..ale tylko na jakis czas :)
dzis ruszamy do Bariloche..



Carretera Austral


Puerto Bertrand


z Paulem i Lisa w najslynniejszej w okolicy restauracji-autobusie



nasi chilijscy amigos, Gustavo i Estoban



w drodze do Puyuhuapi



tak sie podrozuje po Carretera Austral!


wiatr we wlosach..

pechowa miejscowka, tu utknelismy na 2 dni

drzewa zniszczone po wybuchu wulkanu

juz prawie tu spalismy!

mozna nosic dzieci na rekach.. mozna wozic taczka



 


czwartek, 20 stycznia 2011

Perito Moreno, Cueva de las manos, Argentyna

Perito Moreno, mala miescina w srodku pampy, w ktorej niechcaco utknelismy.. mozna sie na poczatku troche zakrecic bo perito moreno to oprocz nazwy miateczka rowniez nazwa slynnego lodowca oraz parku norodowego. wszystkie te trzy miejsca sa jednak od siebie oddalone wiec trzeba uwazac dokad kupuje sie bilet..Przybylismy tutaj po 12 godz jazdy z El Chalten troche przed polnoca. Szczesliwie biuro informacji turystycznej bylo otwarte i skierowalo nas na tani miejski kemping (dostep do kuchni i ciepla woda, polecamy). Niestety jedyna w miescie agencja organizujaca wycieczki do jaskini nie byla az tak dlugo czynna. na poczatku chcielismy zaryzykowac i wstac na 7 rano ( bo taka godzine znalezlismy w ulotce) z nadzieja ze znajda sie dla nas wolne miejsca ale gdy po 6 zadzwonil budzik nasze nadzieje prysnely i zgodnie przewrocilismy sie na drugi bok :) postanowilismy w ciagu dnia na spokojnie rozejrzec sie za jakas tansza opcja wycieczki bo ta troche uderzala po kieszeni, zwlaszcza ze jako turysci placimy 3 razy tyle co Argentyczycy! probowalismy opcji ´´wypozyczamy samochod¨ ale niestety nie ma w miescie wypozyczalni, mozna ewentualnie wypozyczyc samochod z szoferem ale akurat szofer byl na wyjezdzie a z jego zona nie moglismy sie porozumiec. Pozostala nam jedyn opcja czyli wycieczka z biura. Tym razem wstalismy grzecznie i.. czekalismy prawie godzine na kierowce ktory rzekomo musial zmienic opone.. zapakowalismy sie w koncu do busa razem z reszta Europy, oprocz nas Niemcy, Wlosi, Anglicy.. po 2 godzinach jazdy najpierw maly spacer przez kanion rzeki Pintura by dojsc po pol godz do jaskini.. i tu nasze wielkie rozczarowanie.. nie wchodzilismy do zadnej jasnkini! spaceruje sie w kasku za przewodnikiem wzdluz skalnej sciany podziwiajac malowidla..malowidla ktore jak ne te pare tysiecy lat wygladaja zadziwiajaco swiezo, ma sie wrazenie ze poprzedniego dnia ktos przelecial ze sprayem i odrysowal kilka raczek.. brakowalo tajemniczego klimatu jaskin i zamieszkujacych je Indian.. my bylismy zawiedzeni.. jasninia jest na liscie UNESCO i tylko dlatego tyle sie silowalismy zeby tu dotrzec.. ale przynajmniej wiemy gdzie juz nie wrocimy :) Jedyny pozytek z pobytu tutaj to dlugo wyczekiwany zakup kubkow do picia yerba mate.. az wstyd sie przyznac ze dopiero po takim czasie sprobowalismy slynnej mate ale Piotrek uparl sie ze kubki maja byc prawdziwe, takie z jakich pija argentynczycy a nie jakies podrobki dla turystow.. no i od kilku dni Piotrus jest dumnym posiadaczem owego kubka.. nasze pierwsze wrazenie z po wypiciu mate..fuj.. ale zakupilismy pol kilo tego przysmaku wiec jutro do sniadanka bedziemy popijac.. nie ma ze boli ;)
pomieszkujac sobie na kempingu mielismy bardzo ciekawe spotkanie. Poznalismy pare Niemcow ktora tak jak my uciekala z Chile przed strajkami, tylko oni czekali 3 dni z nadzieja ze sie uspokoi. znowu do nas dotarlo ile mielismy szczescia! mase turystow jest uwieziona w miastach na poludniu kraju a jeszce wiecej w parku torres del paine. nasz znajomy z kempingu Michal pewnie dzieli ich los, bo wyruszyl do parku dzien przed rozpoczeciem strajku.. ciekawe jak sie miewa..Michal trzymaj sie! my jednak postanowilismy dac Chile jeszcze jedna szanse i po dokladnym sprawdzeniu sytuacji (kochani rodzice nie martwcie sie o nas!) wyruszamy w trase podobno urocza Carretera Austral.
na koniec chcialabym jeszcze zyczyc duuuuzo zdrowia wszystkim mragowskim chorowitkom, mamie Maslance szybkiego powrotu do pelni sil! wszystkim babciom, dziadkom, Agnieszkom i Piotrkom Maroszkom wszystkiego najlepszego :)


kanion Rio Pintura

dlonie w ¨jaskini¨
czy to wyglada na tysiace lat temu??

 
slynna dlon z 6cioma palcami

rysunek przedstawia podobno skory guanaco suszone na sloncu.. ok..

a to prawdziwe guanaco

strusie nandu - mieszkancy pampy

wtorek, 18 stycznia 2011

El Chalten, Argentyna

Zaraz po tym jak zakonczylam ostatniego posta postanowilismy ruszyc w gory. Rozbilismy w pospiechu nasz namiot, zostawilismy plecaczydla i ruszylismy na szlak. Bylo troche pozno, bo ok 16 ale mielismy nadzieje ze sciemnia sie tu podobnie jak w calej Patagonii ok 22 :) okazalo sie ze mapka nie przewidywala maslankowego tempa bo wrocilismy sporo przed zakladanym czasem na kemping. Chcielismy zobaczyc Cerro Torre, taki argentynski odpowiednik Torres del Paine.. niestety po 3 godzinach marszu jedyne co zobaczylismy to wielka biala plame.. gdzies za tymi chmurami byla slynna gora ale nie dane nam bylo jej ujrzec.. mielismy  nadzieje ze choc nastepnego dnia bedziemy mieli wiecej szczescia bo wybieralismy sie szlakiem do podnoza Fitz Roya.. caly dzien towarzyszyla nam piekna pogoda wiec tym wieksze bylo nasze zdziwienie gdy dochodzac do punktu widokowego widzimy piekna panorame i Fitz Roya z glowa w chmurach! marzyciel jeden.. dalismy mu jeszcze troche czasu zanim pokonalismy reszte szlaku (ostatnia godz to calkiem ostre podejscie) i nie zawiodl nas :) po tym jak umoscilismy sie wygodnie na kamieniach z aparatami w pogotowiu nastapilo uroczyste odsloniecie szczytu :) moj aparat nie wytrzymal tego szczescia i zaraz sie rozladowal.. w drodze powrotnej z kazda godzina widok byl coraz piekniejszy a mnie sciskal zal ze nie mam jak tego uwiecznic..wiec zapamietywalam :) jedyna nadzieja w Piotrku ktorego sprzet nie zawiodl tyle tylko ze trzeba sie bedzie uzbroic w cierpliwosc zanim wywola swoje slajdy. Na trasie mielismy zupelnie nieoczekiwane spotkanie, w srodku lasu szukajac szlaku natknelismy sie na.. Krzysztofa :) to juz (a moze raczej dopiero) czwarty Polak na naszej trasie. okazalo sie ze Krzysiek studiuje w Buenos a mieszka na stale w Berlinie.. i tez szukal szlaku :) niesamowite sa takie spotkania :) stalismy tak i buzie nam sie nie zamykaly z dobre pol godziny! Spotkalismy rowniez naszych znajomych z Izraela, z reszta jak wspominalam Izreala jest tu pelno! chyba wpisujemy sie z nasza podroza w izraelski szlak gringo;) a wszystko dlatego ze mlodzi Izraelczycy zaraz po szkole sredniej musza isc do wojska, dziewczyny na 2 lata, chlopaki na 3. Po wojsku ida na rok do pracy, zarabiaja ile moga po czym wyjezdzaja w swiat odreagowac ta cala armie. Najpopularniejszym miejscem jest Ameryka Pld i Indie. Podobno 80% mlodziezy z Izraela w wieku ok 22 lat jest poza krajem, z tego polowa jest tu gdzie my! to dlatego w El Chalten nie bylo wolnych miejsc w hotelach ;) na szczescie my mamy nasz zielony rozkladany domek :) a wracajac do parku, po zdeptaniu dwoch najwazniejszych szlakow stwierdzilismy ze nie ma sie co zasiadywac w El Chalten.. jak na stolice trekingu to troche malo tych tras.. moze dla prawdziwych alpinistow jest ich wiecej.  A spotkalismy takich jeszcze w Chile, trojka Francuzow ktora wybierala sie na wspinaczeke na Fitz Roya.. niestety w trakcie przesiadek na lotnisku w Madrycie zaginal im bagaz, i to ten w ktorym mieli caly sprzet! szkoda nam bylo chlopakow.. ale moze do tego czasu juz sie odnalazal :) W poniedzialek rankiem opuscilismy miasteczko i tym razem autobusem ruszylismy w 10 godzinna wyprawe przez argentynska pampe do nastepnego punktu naszej podrozy: jaskin Cueva de las Manos.


sobota, 15 stycznia 2011

Los Glaciares NP, Argentyna

Udalo nam sie w koncu dotrzec do tych lodowcow.. gdy wybiegalam z kafejki internetowj ostatnim razem nie widzialam ze tego dnia jednak nie dotrzemy do parku..nie tylko my lubimy spontanicznie zmieniac plany :) nasz chilijski przyjaciel przelozyl ogladanie lodowcow na inny termin, my postanowilismy sprobowac sie tam dostac jeszcze tego samego dnia ale troche sie pomieszalo i dalismy sie wywiezc na stopa na zla strone miasta.. maly spacerek z powrotem, drobna sprzeczka i juz tego dnia nie zobaczylismy zadnych lodowcow :) dalismy sobie druga szanse nastepnego dnia.. najpierw udalo nam sie zabrac wielkim wozem kempingowym ze swietna rodzinka jadaca na wakacje, potem pick-upem ze starszym chilijskim malzenstwem. Przmili ludzie, dostarczyli nas do parku, oprowadzili po nim, zawiezli z powrotem do El Calafate i jeszcze zaprosili na kolacje. Czas przyjemnie mijal na opowiesciach polsko-chilijskich. W parku oprocz lodowcow, ktorych nie mozna nie zauwazyc, udalo nam sie zobaczyc odlamujace sie i wpadajace do wody kawaly lodu, towarzyszy temu niesamowity huk i oczywiscie okrzyki zachwyconych turystow. Bardziej zamozni moga sobie podplynac pod lodowiec statkiem, tylko ze odleglosc z deptaka widokowego do lodowca jest taka sama a do tego za darmo (nie liczac wstepu do parku) wiec nie ma to sensu. Po nieco przedluzonym pobycie w El Calafate i zbyt duzej ilosci pochlonietych empanad (tutejsze pierozki, pieczone w piekarniku, najlepsze z serem i pomidorami) dzis rano wyruszylismy do El Chalten by zobaczyc slynny szczyt Fitz Roy. Juz dawno tak wczesnie nie musielismy sie zrywac.. o 8 umowilismy sie z naszymi chilijskimi przyjaciolmi na wspolna podroz.. troche nas kusila mozliwosc dojechania z nimi az do miasta Perito Moreno do ktorego i tak zmierzamy ale wtedy ominelibysmy Fitz Roya.. po krotkiej naradzie stwierdzilismy ze jednak chcemy zobaczyc ¨argentynska stolice wspinaczki¨ i wysiedlismy na trasie. W srodku niczego, przy slynnej ale pustej  Ruta 40 posililismy sie nieco i wyczekiwalismy kolejnego transportu. Padlo na wielka ciezarowke wiozaca artykuly chemiczne do okolicznych sklepow. Nie sadzilismy ze sie zatrzyma bo w kabinie juz siedzialo dwoch gosci..tym wieksze zaskoczenie ze nas wzieli! Wrzucilismy nasze rzeczy na pake a sami upchenlismy sie jakos do kabiny. Okazalo sie ze wiezie nas Jezus i Gabriel :)) usmiechnelismy sie do siebie porozumiewawczo..to tak na dobry poczatek dnia! Bardzo milo uplywala droga, przy rytmach argentyskiego folka i rozmowach o zyciu. Dotarlismy do El Chalten godzine temu, kupilismy bilety na dalsza podroz i zaraz ruszamy w gory.. to chyba nasze ostatnie argentynskie gorskie wedrowanie.. choc pewna do konca nie jestem ;)


lodowiec Perito Moreno



udalo sie uchwycic odlamujacy sie kawal lodu!


wcinam pyszne churro przy Ruta 40

czwartek, 13 stycznia 2011

El Calafate, Argentyna

Hura!! Jestesmy w Argentynie! wczoraj mielismy wiecej szczescia niz rozumu probujac wydostac sie z zastrajkowanego Chile.. okazalo sie ze ten strajk to powazna sprawa, Chilijczycy protestuja przeciwko podniesieniu cen gazu i z tej okazji nie kursuja zadne autobusy, pozamykano wszystkie sklepy, urzedy i zaklady, na ulicach ludzie wykrzykujacy swoje niezadowolenie i w samym srodku my ktorzy wymyslilismy sobie jechac do Argentyny :) a wszystko dlatego ze postanowilismy dac sobie jeden dzien odpooczynku po torresach i akurat tego dnia wszystko sie zaczelo.. majac wizje bycia uziemionym przez kolejnych nie wiadomo ile dni na kempingu  na ktorym señora wlascicielka robila wszystko zebysmy nie czuli sie jak w domu, spakowalismy plecaki i ruszylismy przed siebie :) podpytalismy w kilku miejscach jak tu dostac sie do granicy, bo na mapie wygladalo ze to tuz za rogiem :) okazalo sie ze to ok 20 km wiec postanowilismy ostatecznie nawet dojsc tam piszo jesli nic by nas po drodze nie zabralo.. mielismy zapasy jedzenia i namiot wiec stwierdzilismy ze jakos przetrwamy.. zaraz za miasteczkiem udalo nam sie zatrzymac samochod ktory dowiozl nas do barykady na drodze.. dalej juz tylko pieszo.. minelismy protestujacych i podtreptalismy przed siebie.. dluga droga i zadnych samochodow.. troche inaczej sobie to wyobrazalismy.. i wtedy nie wiadomo skad pojawia sie bialy chevrolet a w nim Gerardo ktory wlasnie jechal ze swoja coreczka w Torresy ale przez te strajki nie ma tam jak dojechac wiec ostatecznie jedzie do El Calafate i ma dwa wolne miejsca!! wsiadamy do samochodu ciagle nie wierzac w swoje szczescie, zwlaszcza ze po drodze mijamy sporo nam podobnych ktorzy postanowili sie wydostac z Chile na wlasna reke i teraz stoja wzdluz drogi czekajac na kogos kto sie zlituje i wezmie ich ze soba.. my dojezdzamy wieczorem do uroczego miasteczka w Argentynie i umawiamy sie z naszymi nowymi znajomymi na wspolny wypad nad lodowiec nastepnego dnia.. i dlatego koncze bo za 15 min spotykamy sie na moscie :)
Anioly nad nami czuwaja!!

wtorek, 11 stycznia 2011

Torres del Paine, Chile

Wrocilismy do cywilizacji.. siedzimy w miasteczku Puerto Natales w hostelu Josmar 2 (gdzie mozna tanio wynajac pokoj a jeszcze taniej kawalek trawy pod namiot i korzystac z lekko ciasnej kuchni)  i dochodzimy do siebie :) ja okupuje jedyny komputer a Piotrek lata dziure we wspanialym samopompujacym sie materacu z ebaya.. ziemniaczki juz wstawione, dzis na obiad kotlety szpinakowe! po tygodniu w gorach taki obiad to spelnienie marzen.. juz nie wspomne o tych domowych za ktorymi tesknota sciska.. jednego dnia na szlaku wymyslalismy sobie co bysmy zjedli, lista zostala sporzadzona  i zostanie wyslana z najblizszej poczty do naszych mam :)
Park Narodowy Torres del Paine jest absolutnie bajeczny!! bylam pozytywnie zaskoczona tym ze w parku mozna zobaczyc o wiele wiecej niz tylko slynne torres (wieze), ktore sa na wszystkich pocztowkach. Jest tu kilka pasm gorskich poprzecinanych strumykami, sa przepiekne turkusowe jeziora i laki pelne kwiatow, zielone lasy i pozostalosci lodowcow, malownicze szlaki i cudownie polozone kempingi.. wszystko co milosnikom gor potrzebne do szczescia :) szlaki wypelniaja turysci objuczeni wielkimi plecakami  i wykrzykujacy radosne ¨hola¨, panuje atmosfera zachwytu z lekka nutka zmeczenia..
Do parku wyruszalismy z Puerto Natales. Jesli zakupi sie bilet na busik u wlasciciela hostelu, przechowanie bagazu jest za darmo (przynajmniej takie zasady panuja w Josmar 2). Bilety sa dosyc drogie jak na 1.5 godz jazdy wiec postanowilismy sprobowac dostac sie do parku stopem :) nawet po odliczeniu zaplaty za przechowanie bagazu ciagle jest sie sporo do przodu. Piotrek na poczatku srednio widzial to nasze stopowanie zwlaszcza ze nic nie szlo zgodnie z planem.. ale wlasnie to jest takie piekne w jechaniu przed siebie na stopa! niczego nie mozna do konca zaplanowac i fajnie czasem dac sie poniesc, zmienic plan w ostatniej chwili i cieszyc tym ze jedziemy bardzo naokolo ale za to podziwiamy piekne widoki :) szczesliwie przed noca trafilismy na zaplanowany kemping i rozbilismy nasz namiot nad rzeka. Dla tych ktorzy nie podrozuja ze swoim sprzetem, kazdy platny kemping w parku ma do zaoferowania caly biwakowy ekwipunek a jeszcze taniej mozna go wypozyczyc w punktach turystycznych w Puerto Natales. My nasz przywiezlismy az z Polski :) no moze z wyjatkiem termosu produkcji argentynskiej, ktory zakupilismy w ramach pamiatki.. i teraz juz wiemy czemu Argentyna slynie z produkcji wina i wolowiny a nie termosow.. Przed wyjazdem w gory dobrze jest sie zaopatrzec w prowiant bo w parku sa sklepy i kafeterie ale wiadomo jakie sa ceny.. Piotrek wyliczyl ile jedzenia potrzebujemy.. i ledwo nam sie to pomiescilo w plecakach! a mialo byc tak lekko i przyjemnie.. no ale przynajmniej nie glodowalismy :) patent Piotrka z wyjazdu to makaron z chinskiej zupki z gotowym sosem pomidorowym..makaronu nie trzeba gotowac a sos tylko sie podgrzewa, oszczednosc gazu i czasu.. wychodzi cos na ksztalt spaghetti.. po calym dniu w gorach - pychota! Pogode mielismy wspaniala! wiadomo w gorach mozna sie wszystkiego spodziewac ale nam sie udalo miec piekne sloneczko przez caly tydzien :) jesli padalo to tylko w nocy i tylko odrobine.. no i ten slynny tutejszy wiatr.. caly czas byl z nami, jednego dnia ochladzal zgrzane policzki, innego nie dawal zrobic kroku naprzod.. ale byl i wial nieustannie.. i kto mowi ze jak czegos nie widac to tego nie ma! :) Kempingi sa od siebie tak oddalone ze trzeba codziennie pokonywac po 10-20 km, jak sie dobrze rozplanuje trase to czasem mozna zostawic wielkiego plecaka w namiocie i zrobic trase w ta i z powrotem jednego dnia. My tak wlasnie robilismy, ale nawet zostawiajac plecaki na kempingu Piotrek zawsze znalazl kilka rzeczy ktore trzeba bylo wziac na trase np  wielki statyw, ktory targalam cala droge na swoich plecach po czym gdy przyszlo do zdjec maslanek wyciagnal maly kieszonkowy statywik ktory sprytnie schowal do plecaczka..bez komentarza..   Wedrujac calymi dniami po szlakach jest sporo czasu na przemyslenia, w sumie czlowiek caly czas idzie sam, bo szlaki sa waskie, za duzo nie rozmawia bo mozna sie udlawic kurzem.. taki swoisty czas ciszy.. budzi sie sporo uspionych mysli..przydalby sie kolejny tydzie w gorach zeby je poukladac :)  Ani sie obejrzelismy a tu trzeba bylo wracac.. przyoszczedziwszy nieco na dojezdzie i bezplatnych kempingach na koniec postanowilsmy sie przeplynac katamaranem do glownej drogi, co dawalo nam kilka dodatkowych godzin na lapanie stopa do Puerto N. Troche sobie poczekalismy ale w takiej scenerii to czysta przyjemnosc.. mozna tak stac i kontemplowac w nieskonczonosc :) trafila nam sie przesympatyczna chilijska rodzinka, na dodatek z polskimi korzeniami. Ojciec pani Cecilii nazywal sie Zbigniew Piotrowski :) zalapalismy sie jeszcze na zwiedzanie odleglej czesci parku oraz jaskinii na trasie.. spontaniczna zmiana planow :) Jedynym mankamentem podrozy byly nastepstwa Piotrkowej porannej potrzeby ¨zjedzenia jakiegos warzywa¨. Mimo moich usilnych prosb resztka czosnku ktora zawieruszyla sie w naszym jedzeniu zostala wchlonieta przez maslanka na sniadanie i towarzyszyla nam potem caly dzien..uparte to maslankowe plemie :)
Jutro planujemy wyruszac do El Calafate w Argentynie ale moze nie byc latwo.. dzis w Chile strajki, na budynkach zawisly czarne worki na smieci (takie flagi domowej roboty), samochody bez przerwy trabia i nie wszedzie da sie dojechac.. np do parku Torres juz nie .. oby udalo nam sie przedostac przez granice.. i zeby nie skonfiskowali nam ¨salatki Adama¨ (pozdrawiamy Adas!) ktorej mamy dwa wielkie pojemniki (co by nie zglodniec jak bedziemy stac w strajkowych korkach) przy okazji pozdrawiamy tez naszych Miskow o ktorych zawsze myslimy jedzac jakies pysznosci :)
mam nadzieje nastepny post bedzie jednak z Argentyny..



wizytowka Torres del Paine


lodowiec Glaciar Grey

poczekajcie az zobaczycie te zdjecia!


Piotrus na szlaku

wtorek, 4 stycznia 2011

Ushuaia, Tierra del fuego, Argentyna

witam wszystkich noworocznie :)
wlasnie wrocilismy z parku narodowego Tierra del fuego gdzie zegnalismy stary roczek. mialo byc bardzo romantycznie i mistycznie, tylko my i gory.. niestety plan nie wypalil..ale po kolei..
dotarlismy do Uashuaia w czwartek wieczorem, ok 21 (oczywiscie trzeba bylo odczekac swoje na granicy) Tutaj pojecie wieczor troche sie przesuwa bo slonce zachodzi ok polnocy..postanowilismy nie zostawac w miescie tylko od razu uderzac do parku. zgodnie z wytycznymi naszych izrealskich znajomkow wzielismy taxi ktora ma byc niby tansza od busika.. w sumie o tej porze busiki i tak juz nie jezdzily wiec nie bylo za bardzo wyjscia. za wejscie do parku placi sie tylko od 8-20 wiec kilka peso zostalo w kieszeni :) doczlapalismy na nasz kemping, zjedlismy kolajce nad jeziorkiem przy zachodzacym za gorami sloncu i pouciekalismy do spiworkow bo zaczelo sie robic bardzo zimno..ja zmarzlak nie mialam nawet szansy zmarznac w nocy!spiwor ktory zakupil przed wyjazdem Piotrek ma chyba wbudowany jakis wewnetrzny grzejnik ;) troche bylo klotni o to przed wyjazdem, bo oprocz tego ze cieple to cholerstwo jest rowniez ciezkie.. ale ostatecznie cieple stopki wynagradzaja wszelkie trudy dzwigania tego spiworowego mamuta (zwlaszcza ze dzwiga go Piotrus hehehe) nastepnego dnia wyruszylismy malowniczym szlakiem nad jeziorem do kolejnego kempingu gdzie mielismy witac nowy rok. Po 10 km dziwgania naszych plecakow dotarlo do nas co mowil Sanit Exupery ´´ to travel happy you must travel light´´ czyli zeby podrozowac szczesliwie trzeba podrozowac lekko.. ja i tak czesc swoich rzeczy zostawilam w hostelu w Punta Arenas zeby ograniczyc ciezary ale maslanek uparl sie ze zabierze wszystko czyli same najpotrzebniejsze rzeczy (czyt. wypelniony po brzegi ogromny plecak.. czym wypelniony nawet nie pytajcie) ja chcac go choc odrobine odciazyc poprzekladalam do siebie czesc rzeczy wiec oboje szlismy obladowani jak osiolki. Nastepnym razem oboje zostawiamy rzeczy w hostelu, juz ja tego dopilnuje! ;) Kemping Laguna Verde jest uroczy, polozony wsrod zasniezonych gor, nad strumieniem, z super przystrzyzona trawka (gesi i kroliki robia swietna robote, nie jeden amerykanim moglby pozazdroscis takiego trawniczka).. niestety urok miejsca pryska w piatek ok godz 18 kiedy to zaczynaja zjezdzac tabuny tubylcow by swietowac na lonie natury.. targaja ogromne gary jedzenia i generatory z pradem by moc wieczorem sluchac swojej muzyki.. jeszcze na poczatku probowalismy uciekac z namiotem w bardziej odludne miejsca ale ostatecznie i tak nas dopadli..sylwester spedzilismy wcisnieci miedzy ogromne namioty ushuaiowcow przy rytmach coco jambo..masakra!pierwszego dnia nowego roku szybko ucieklismy w gory zeby choc troche posluchac ciszy.. szlak Guanaco Creek jest przepiekny i choc przeklamali z iloscia kilometrow (jest ich wiecej niz 4!) i momentami grzeznie sie w blocie po kostki to widok z gory jest oszalamiajacy :) polecam! gdy przyszlismy z gor imprezka u naszych sasiadow juz sie rozkrecala..po kolejnej nocy spedzonej z glowami przy glosnikach w parku  narodowym (!) postanowilismy uciekac! chyba z tego niewyspania dalismy sie wywiezc z parku taksowa.. o ile cena przejazdu z Ushuaia do parku (ale tylko do wejscia) jest przyzwoita i do tego rozklada sie na wszystkich pasazerow taksowki o tyle za wyjazd z parku dla dwoch osob placi sie fortune! w ogole taksowki w momencie przekroczenia granicy parku wylaczaja liczniki i korzystaja z jakiejs smiesznej listy na ktorej ceny sa kosmiczne! trzeba jednak bylo lapac stopa albo chociaz busa..i sprawdzac wszystki dobre rady! od tego dnia zadnych taksowek!! ale dalismy jeszcze jedna szanse izraelczykom i poszlismy do hostelu ktory nam polecali.. gdyby nie adres nigdy bysmy sie nie zorientowali ze to hostel, budynek w stanie suroworozsypujacym sie nie zachecal do wejscia..jak sie okazalo nie wolno osadzac po pozorach! warunki super, wlasciciel bardzo pomocny i sympatyczny, hostel nazywa sie The End i znajduje sie na 623 Gomez. akurat byl troche zatloczony przez kolegow z Izreala ktorzy ostro poimprezowali wiec znowu nie bylo sie jak wyspac ale cena wynagradzala wiele.. poza tym czekalo nas 12 godz w autobusie wiec mielismy jak nadrobic zaleglosci spaniowe... kolejny przystanek Puerto Natales skad wyruszamy do parku narodowego Torres del Paine! Wracamy do cywilizacji za tydzien!

przy okazji dziekujemy pieknie za zyczenia swiateczne i noworoczne :) maile i smsmy dotarly! dzieki ze jestescie z nami!!

maslanki na koncu swiata

nasz poranny gosc

kemping przed oblezeniem tubylcow

na szlaku Guanaco Creek
cywilizacja dociera wszedzie..

w koncu sami!
przed impreza sylwestrowa


piesze wycieczki glownymi drogami nie polecane uczulonym na kurz
pierwszy wieczor w  PN Tierra del fuego