poniedziałek, 28 lutego 2011

Uyuni, Boliwia

Jestesmy w Boliwii.. Gdy tylko przekroczylismy granice i przesiedlismy sie do boliwijskiego autobusu znalezlismy sie w zupelnie innej Ameryce Poludniowej.. pelnej kolorow, muzyki, folkloru, starych autobusow, Indian..I choc Argentyna i Chile to piekne kraje, pelne niesamowitych krajobrazow, jednak wydaja sie byc bardzo europejskie przy Boliwii..
Do Uyuni wyruszalismy o 5.30 rano, wiozly nas dwa autobusy, jeden do granicy z Chile i dalej nastepny. Autobusy obladowane ludzmi i wszielkiego rodzaju sprzetem.. na dachu wiezlismy ze dwie pralki, lodowke, jakies ogromne pudla i walizki ktore nie zmiescily sie do lukow bagazowych. Pasazerowie ktorym nie starczylo miejsc siedzacych dostali po plastikowym stoleczku i tak upchnieci wolno podazalismy w strone Boliwii. Na granicy nastapilo przepakowywanie autobusow, kierowcy na linach spuszczali dobytek ktory jechal z nami na dachu, troche to zajelo zanim ruszylismy dalej. Droga dluzyla sie niemilosiernie.. Na poczatku bylo bardzo zimno, do tego okna same sie otwieraly, na szczescie mielismy nasz spiworek, ktorym przykrylismy sie po uszy.. potem bylo goraco, zaslony w oknach tylko po jednej stronie (tej po ktorej nie bylo ani slonca ani nas!) wszystkie okna jakims cudem pozamykane a kazda moja proba otwarcia konczyla sie zlowrogim pomrukiem goscia przede mna i zatrzasnieciem jedynego dostepu swiezego powietrza. Ostro wymeczeni dotarlismy po 10 godzinach do Uyuni. Znalezlismy hotel, zostawilismy rzeczy i pobieglismy szukac wycieczki po okolicy. Piotrek uparl sie ze mamy wchodzic na wulkan co znacznie utrudnialo nasze poszukiwania bo zadne biuro nie oferowalo takiej opcji. Ostatecznie wykupilismy opcje 3 dniowa z  mozliwoscia pozostania na wlasna reke 1 dzien dluzej w celu zdobycia upragnionego piotrkowego wulkanu. Wyruszalismy w czwartek z samego rana spod naszego biura podrozy. Okazalo sie ze nie przestawilismy z Piotrkiem naszych zegarkow wiec bylismy o godzine za wczesnie (chyba pierwszy i jedyny raz w historii ;) poszwedalismy sie troche po miescie, zakupilismy torebke lisci koki na wypadek choroby wysokosciowej i cieple skarpety na slawne zimne boliwijskie noce. Ruszylismy na nasza wycieczke w bardzo miedzynarodowym skladzie: Polska, Rosja, Izrael, Niemcy i Anglia. Nasz kierowca Alejandro zapakowal nas do srodka, upchnal na dachu nasze bagaze (lekko krecac nosem na maslankowe wielkie plecaki) i ruszylismy w droge. Pierwszym przystankiem byl Salar de Uyuni, ogromne solenisko, ktore jednak z powodu pory deszczowej bylo w ogromnej czesci niedostepne. Jednak ta czesc ktora udalo nam sie zobaczyc i tak zrobila na wszystkich piorunujace wrazenie.. Salar byl przykryty warstwa wody w ktorej odbijalo sie niebo..horyzont ginal a  my mielismy wrazenie ze jestesmy co najmniej we snie.. ciezko nas bylo zagonic z powrotem do samochodu.. kolejnym punktem programu bylo cmentarzysko pociagow, jednak 10 min na zrobienie zdjec wszytkim w zupelnosci wystarczylo..dzien szybko minal (zwlaszcza ze sporo rzeczy nas ominelo z powodu wody) Noc spedzalismy w malej miejscowosci, otoczonej gorami, w glinianym domku z niekonczaca sie kolejka do jedynej toalety. Na kolacje zjadacze miesa dostali po kawalku lamy (jak mozna jesc to pieknookie stworzenie) a reszta zimny ryz, jajko i warzywa..ale zajadalismy sie az sie uszy trzesly. Po kolacji wybralismy sie do ´´centrum´´ na pogaduchy z uczestnikami innych wycieczek. Nastraszeni zimnymi nocami poubieralismy sie cieplo do naszych spiworkow, a potem cala noc budzilismy sie zdejmujac kolejne warstwy swetrow.. Rano sniadanko i w droge, dzien minal nam na ogladaniu roznokolorowych jezior, podziwianiu flamingow, skalnych drzew i wulkanow. Juz o 15 bylismy na miejscu noclegu zastanawiajac sie co bedziemy teraz przez reszte dnia robic.. na szczescie znalazly sie karty wiec czas szybko minal :) na kolacje spaghetti Alejandrowej roboty i pozegnalne winko. Nastepnego dnia mielismy pobudke o 4.30 po fatalnej dla wszystkich nocy.. nasz pokoik musial pomiescic 6 osob, mialo byc super zimno tymczasem od ciepla woda zkraplala sie i kapala dokladnie na nasze nosy, mnostwo kurzu, do tego dochodzila wysokosc (spalismy na 4800 m.npm) na ktora zrzuciilsmy nasza bezsennosc..rano ledwo przytomni wciagnelismy  po zimnym nalesniku, pozakladalismy czapki i rekawiczki i ruszylismy na wschod slonca nad gejzery Sol de Mañana. Jakims cudem udalo sie dotrzec na czas! nie zdazylismy sie dobrze nacieszyc gejzerami, gdy uslyszelismy poganiajace Alejandrowe ´´vamos´´ co znaczy ruszamy dalej. Z reszta slynne vamos towarzyszylo nam przez cale 3 dni, zaraz obok ´´donde esta Pedro´´ (gdzie jest Piotr) :) tradycyjnie Pedro Maslanek gdzies ginal  jak mielismy ruszac dalej. Wymarznieci gejzerowym porankiem ruszylismy w strone goracych zrodel. Po dotarciu na miejsce bez mrugniecia okiem rozebralismy sie do strojow kapielowych i wskoczylismy do jeziorka. Woda byla cudownie goraca a widoki wkolo urzekajce.Tym blogim akcentem zakonczylismy nasza przygode. Na wulkan ostatecznie  nie wchodzilismy z powodu przeziebienia ktore mnie dopadlo ostatniego dnia. Potem  jeszcze odwiezlismy dziwczyny na granice z Chile, gdzie dalej mialy zapewniony transport do San Pedro, a  my i Andrew wrocilismy do Uyuni. Andrew jechal jeszcze tej samej nocy do La Paz a my zostalismy jeszcze jeden dzien w Uyuni planujac dalsza droge i kurujac sie po salarowej wycieczce. Wrocilismy do tego samego hotelu Avenida, ktory zapewnia dwuosobowe czyste pokoje za smieszna (dla tych co przybywaja z Chile) cene..Nie spodziewalismy sie az tak dobrych warunkow wjezdzajac do Uyuni, ktore robi dosc przygnebiajace pierwzsze wrazenie.. Jedynym mankamenetem hotelu jest prysznic zamykany o 21 na klodke, nie wierzylam poki pani nie zamknela mi go przed nosem! W niedziele odwiedzilismy uyuniowy kosciolek gdzie na oltarzu widnieje ogromne malowidlo Jezusa w otoczeniu Indian, ministranci poubierani sa w przepiekne boliwijskie kolorowe alby a na koniec mszy ksiaz swieci wszystkich maczajac bialy kwiat lili w swieconej wodzie i kropiac nim wszystkich chetnych... tak poswieceni poszlismy szukac biletow do Potosi, ktore jest najwyzej polozonym miastem na swiecie i naszym nastepnym przystankiem..
ps na razie internet w Boliwii chodzi bardzo wolno wiec na zdjecia trzeba bedzie troche poczekac..

o juz sa :)


na granicy z Boliwia



Salar de Uyuni

¿donde esta Pedro?

tu  jest!


cmentarzysko pociagow










Rosja, Izrael, Niemcy, Anglia, Boliwia i Polska! nasza ekpia


Laguna Colorada



Skalne drzewo
gejzery Sol de Mañana
gorace zrodla

wtorek, 22 lutego 2011

San Pedro de Atacama, Chile

San Pedro de Atacama to miasteczko zupelnie inne niz wszystkie dotychczas przez nas odwiedzane.. male gliniane domki, dachy pokryte sloma, waskie uliczki pelne knajpek, straganow i turystow.. z jednej strony pustynia Atacama, z drugiej pasmo osniezonych wulkanow..niesamowite miejsce..
Zaraz po zwiedzaniu kopalni zapakowalismy sie w autobus i wyruszylismy do San Pedro. Dotarlismy tam poznym wieczorem.. mielismy namiary na dobry hostel ale na dworcu zgarnal nas wlasciciel kempingu oferujac lepsza cene i transport na miejsce. Dobrze ze sie zdecydowalismy, bo nastepnego dnia okazalo sie ze nasz hostel, jak i kilka innych ktore odwiedzilismy, mial komplet gosci. Rankiem wyruszylismy na poszukiwania wycieczki po okolicy. Zaszlismy do polecanej przez nasz przewodnik agencji, mila pani objasnila nam wszystkie mozliwe atrakcje i podala jak sie okazalo troche wysoka cene. Szukalismy dalej.. Trafilismy na agencje mlodego Boliwijczyka, z ktorym udalo sie (mimo naszych nedznych w tym zakresie umiejetnosci) wytargowac dobra cene. Poczatkowo chcielismy jechac z San Pedro na 3 dniowa wycieczke w jedna strone do Boliwii, ale nasz nowy boliwijski amigo przyznal ze taniej bedzie dojechac do Uyuni autobusem i na miejscu wykupic taka wycieczke, podal nam tez namiary na agencje swojego brata, ktora organizuje takie wypady, podobno nie jest najtansza ale za to solidna.. zobaczymy na miejscu :) Ostatecznie pierwszego dnia zdecydowalismy sie na wycieczke nad Laguna Cejar, slonego jeziora, w ktorym plywaja nawet ci co nie umieja plywac :) niesamowite wrazenie jak sie po prostu siada na wodzie i siedzi! Odkad uslyszalam o Morzu Martwym i efekcie unoszenia sie na wodzie zawsze chcialam tego doswiadczyc..no i Chile spelnilo to marzenie :) po wyjsciu z takiego jeziorka ma sie na sobie tyle soli ze zapelniloby sie kilka solniczek. Kierowca naszego busika oplukal nas lekko slodka woda ktora przytargal w baniaku i ruszylismy dalej. Kolejnym przystankiem byly Ojos del Salar, czyli dwa oczka wodne, wydrazone niegdys w nadziei na znalezienie ropy, a dzis miejsce skokow ze stromego brzegu do wody i plukania sie z soli po wizycie nad Cejar. Piotrek od razu wskoczyl do wody.. mi zajelo to troche wiecej czasu :) Wypluskani w slodkiej wodzie, przebrani w suche ciuszki ruszylismy na zachod slonca na Salar de Atacama. Ludzi bylo mnostwo bo wszystkie wycieczki ruszaja o tej samej godzinie (o 16tej San Pedro zapelnia sie busami) i jada ta sama trasa..na koniec dnia kazdy busik wystawil swoj maly stoliczek z chipsami i piscosour i czekal az jego pasazerowie naciesza sie zachodem slonca.. stalismy z Piotrkiem zachwyceni jednym z piekniejszych zachodow slonca jakie widzielismy.. troche przypominal nam ten z ostatniej wycieczki do Yellowstone gdzie niebo odbijalo sie w tafli wody.. (pozdrawiamy cala ekipe yellowstonowa!) Nastepnego dnia mielismy w planach zobaczyc Doline Ksiezycowa, poczatkowo miala to byc wyprawa rowerowa  ale ze ja nieco podupadlam na zdrowiu wolelismy nie ryzykowac targania ze srodka pustyni mnie i dwoch rowerow przez Piotrka.. pojechalismy z naszym ulubionym biurem.. Dolina ciekawa choc zachod slonca juz nie tak spektakularny.. Po drodze mijalismy milosnikow sandboardingu, czyli zjazdow po wydmach na deskach..czego to juz sie nie wymysli zeby sciagnac turystow! Nasz pobyt w San Pedro dobiegl konca.. Okazalo sie ze nie ma dogodnego polaczenia San Pedro z Uyuni i trzeba wracac do Calamy. Mielismy jeszcze male przeboje z firma przewozowa (Atacama 2000), ktora sprzedala wiecej biletow niz bylo miejsc w autobusie i czesc pasazerow nie zalapala sie na kurs.. w tym my..lekko podkurzeni poprosilismy o zwrot pieniedzy i szczesliwie zalapalismy sie na ostatnie dwa miejsca u innego przewoznikia. Jak sie okazalo z Calamy autobusy do Uyuni jezdza co drugi dzien wiec przyszlo nam zabawic tu dluzej niz planowalismy. W naszym malym pokoiku mamy tv wiec Piotrek jest juz na biezaco jesli chodzi o Kryminalne Zagadki NY :) ja z kolei przedeptalam cale miasto w poszukiwaniu kafejki internetowej ze skypem.. i zrezygnowana zasiadlam ostatecznie w pierwszej lepszej by nadrobic zaleglosci mailowo-blogowe. Jutro ruszamy do Boliwii! wyjazd 5.45 rano! Zabieramy zapasy jedzenia i papieru toaletowego, bo zdaje sie zaczela sie w koncu slynna Ameryka Poludniowa ;)



San Pedro de Atacama

na naszym kempingu

kempingowy slodziak

Laguna Cejar

Ojo del Salar

Salar de Atacama

zachod slonca nad Salar de Atacama

Valle de la Luna
sandboarding


Superman okazal sie naszym przewodnikiem po Dolinie Ksiezycowej :)


 w chilijskiej Dolinie Smierci
 czekajac na zachod slonca w Dolinie Ksiezycowej


Kosciolek San Pedro w San Pedro 




piątek, 18 lutego 2011

Calama, kopalnia Chuquicamata, Chile

Tego posta tak jak obiecalam dedykuje Scottowi! gdyby nie on nie zdazylibysmy na autobus i nie siedzielibysmy teraz w Calamie. Scott you are our hero!! Jak zwykle wyszlismy z hostelu troche pozniej niz planowalismy ;) Scott towarzyszyl nam w drodze do metra bo chcielismy mu oddac karte na przejazdy, ktora ktos potem moglby uzyc. Metro juz stalo na peronie a my zegnalismy sie w pospiechu ze Scottem gdy on nagle zapytal czy wiemy z ktorego terminalu mamy jechac. My ze tak bo wczesniej sprawdzilismy sobie wszystko czujac ze potem nie bedzie czasu na szukanie :) Scott zdazyl tylko krzyknac zebysmy jechali na jakis inny terminal ale bylo za pozno na objasnienia, popedzilismy do metra.. Stoimy i czekamy dluzsza chwile na zamkniecie drzwi, gdy nagle Scott wpada do naszego wagonu. ``musialem z wami jechac, to metro czekalo zebym do niego wsiadl, zaloze sie ze nie wiecie gdzie macie jechac`` Faktycznie, okazalo sie ze w Santiago sa 3 terminale autobusowe a my wybieralismy sie do tego, z ktorego autobusy jada na poludnie..nr platformy by sie zgadzal ale nie znalezlibysmy tam naszego autobusu..Scott pracowal kilka lat na terminalach wiec zna je jak wlasna kieszen, wysadzil nas na wlasciwej stacji metra i swoimi skrotami zaprowadzil pod sam autobus.. mielismy 5 min do odjazdu! Zapakowalismy sie do srodka wciaz nie mogac uwierzyc co wlasnie sie stalo..Scott zostal okrzykniety naszym aniolem! a nam potwierdzila sie zasada ze nie powinno sie niczego marnowac :) recykling karty na metro dlugo pozostanie w naszej pamieci..
Do Calamy przyjechalismy po 24 godz jazdy niesamowicie umordowani..byl wieczor, zadnej informacji o noclegach.. dobrze ze choc kafejka internetowa byla czynna, ja przeszukiwalam informacje o noclegach, Piotrek poszedl sie zorientowac jak wyglada sprawa autobusow do San Pedro. Podczas moich poszukiwan trafilam na blog pewnego Polaka, ktory 2 razy probowal dostac sie do kopalni, ktora jest tutejsza jedyna atrakcja, z marnym skutkiem, podobno wielka dezinformacja, nikt nic nie wie i ogolnie szkoda zachodu.. my planowalismy sie tam wybrac nastepnego dnia, jednak ja bylam gotowa zrezygnowac po przeczytaniu jego relacji.. ostatecznie postanowlismy jednak sprobowac, w koncu nie bylo nic do stracenia bo wycieczka miala byc darmowa. Na dworcu spotkalismy mlodego goscia ktory wytlumaczyl jak dojsc do najblizszego hostelu. Dostalismy maly pokoik z malym lozkiem na ktorym ledwo sie pomiescilismy. Rano Piotrek poszedl sprawdzic w agencji turystycznej jak wyglada sprawa wycieczek do kopalni. Okazalo sie ze na dzis maja juz komplet pasazerow ale mozemy jechac o 13 do miejsca z ktorego odjezdza autobus i liczyc ze moze ktos zrezygnowal. Wsiedlismy w colectivo, czyli cos pomiedzy autobusem a taxi, (wyglad taxowki, ale jezdzi stala trasa jak autobus :) i za 10 min wysiedlismy przy siedzibie Codelco, firmy zarzadzajacej kopalnia. Wpisalismy sie na liste rezerwowa zalujac ze nie przyjechalismy wczesniej bo bylismy ostatni w kolejce.. Ale szczescie nas nie opuscilo, sporo ludzi sie nie pojawilo i w autokarze starczylo miejsca dla wszystkich rezerwowych :) Dostalismy po czerwonym kasku i ruszylismy w trase. Kopalnia Chuquicamata to najwieksza na swiecie odkrywkowa kopalnia miedzi, dzieki niej Chile jest wiodacym dostawca tego surowca. Najpierw dojechalismy do miasteczka Chuquicamata, ktore od 2008 roku jest zupelnie opuszczone, podobno przeprowadzono wszystkich pracownikow kopalni w celach zdrowotnosciowych do Calamy.. Potem zostalismy poproszeni o nalozenie kaskow i zapiecie pasow..wjezdzalismy na teran kopalni. Dojechalismy do tarasu widokowego z ktorego mozna bylo podziwiac ogromny obszar jaki zajmuje kopalnia: 5km na 3 km na 1km gleboka. Kopalnia pracuje 24 godz na dobe i wydobywa ogromne ilosci miedzi. ``Samochodzik`` ktory wozi kruszec z dna kopalni zabiera jednorazowo do 400t. Widok robil wrazenie.. Do tego fakt ze wycieczka jest darmowa a przewodniczka objasniala wszystko w dwoch jezykach bylo naprawde imponujace. Co prawda nic nie zgadzalo sie z opisem w przewodniku, ani godziny wycieczek ani pukt zbiorczy wszystkich zainteresowanych, ale najwazniejsze ze udalo nam sie tam dotrzec :)


Scott our angel

opuszczone miasteczko Chuquicamata

w drodze do kopalni

kopalnia Chuquicamata

opona do tego samochodzika kosztuje 40 tys dolarow

jedna lycha laduje na samochod jednorazowo 100 ton kruszywa

środa, 16 lutego 2011

Valparaiso, Chile

Wrocilismy do Santiago z Choshuenco z plecakiem w polowie mokrych a w polowie uwedzonych rzeczy. Nawet nie bylo czasu na wypakowanie, szybki prysznic i lecimy.. przed hostelem czekal juz na nas Pablo, ten sam ktory wiozl nas niegdys na lodowiec Perito Moreno.. Pablo i Soledad mieszkaja w Santiago i bylo nam bardzo milo ze chcieli sie z nami znowu spotkac. Do tego zaproponowali nam wspolne zwiedzanie okolicy. Niedzielnym rankiem, niestety bez Soledad, ruszylismy do Valparaiso. Po drodze moglismy podziwiac chilijskie winnice pieknie usytuaowane na wzgorzach. Nasze zwiedzanie rozpoczelismy od kurortu Viña del Mar, miejsca wypoczynku Chilijczykow z Santiago. Zrobilismy rundke wokol plazy, zatrzymalismy sie na kilka zdjec i ruszylismy dalej. Trudno nawet zauwazyc gdzie konczy sie Viña a zaczyna Valparaiso. Dojechalismy na miejsce, zaparkowalismy samochod, zlapalismy w locie po kubeczku mote i ruszylismy piechotka przez miasto. Valparaiso to niegdys wazne miasto portowe Chile, jednak po otwarciu kanalu panamskiego i trzesieniu ziemi nieco podupadlo. To tez siedziba chilijskiego parlamentu (tylko pozazdroscic miejscowki :) Miasto bardzo specyficzne bo zbudowane na skalistych wzgorzach, kolejne poziomy miasta sa polaczone ze soba bardzo stromymi schodami. Zeby oszczedzic sobie wchodzenia mozna skorzystac z jednej z wielu kolejek, ktore kursuja miedzy dolnym i gornym miastem. Jest to ciekawe przezycie bo wagoniki sa z poczatku XX w, wpuszczaja do srodka tylko po 6 osob, kolejka wjezdza po torach po niesamowicie stromym zboczu wydajac przy tym odglosy jakby sie miala rozsypac. Domy w Valparaiso sa bardzo kolorowe i czasem wiszace nad przepascia, podlaczone do slupow ogromna iloscia grubasnych kabli, w gornej czesci miasta waskie klimatyczne uliczki, piekne widoki na zatoke i..kolejny dom Nerudy. Piotrek nie mogl przepuscic okazji i zaciagnl nasza trojke na zwiedzanie. Dom bardzo ciekawy choc podobny do tego w Santiago. Tym razem korzystajac z nieuwagi ochroniarza udalo nam sie zrobic kilka zdjec. Piotrek chyba odnalazl w Nerudzie wielka inspiracje bo planuje odwiedzic jeszcze trzeci dom! 2 godz drogi od Santiago w miejscowosci Isla Negra. Ja mam tylko nadzieje ze nie przeniesie tych inspiracji na nasz dom bo to by oznaczalo drewnianego konia wycietego z karuzeli dla dzieci na srodku salonu. Po przedeptaniu co ciekawszych miejsc w Valp zostalismy zaproszeni na lunch. Pablo wybral urocza resturacje z tarasem na zatoke. Nie czesto zdarza nam sie jadac w takich miejscach podczas naszej podrozy wiec chlonelismy te chwile z wielka wdziecznoscia.. Wykorzystalismy okazje i  poprobowalismy chilijskiej kuchni, ja zamowilam jakas papke z kraba a Piotrek kalmary w sosie (lekko przypominajacym bloto) z ryzem. O dziwo wszystko bardzo nam smakowalo! Do tego chilijskie winko i piekny widoczek, urocze zakonczenie dnia w Valparaiso. W blogich nastrojach zapakowalismy sie do samochodu i ruszylismy w droge powrotna do Santiago. Az zal sie bylo rozstawac ale obiecalismy sobie jeszcze sie spotkac! albo w Chile albo w Polsce :) Pablo dziekujemy za wspanialy dzien w Valparaiso!!

Troche sie zasiedzielismy w tym Santiago.. czas ruszac naprzod! nastepny przystanek Calama.. mial byc San Pedro de Atacama ale znalezlismy bardzo tanie bilety do Calamy (pewnie dlatego ze to ostatnie dwa miejsca, i znowu przy toalecie) a stamtad juz tylko godzinka drogi do San Pedro. Wyruszamy dzis wieczorem, zabieramy pojemnik osmiornicy z ryzem ´´ po japonsku´´przyrzadzonej przez Piotrka (maslanek podpatrzyl  jednego dnia w hostelu Japonczykow przygotowujacych gulasz z osmiornicy i nastepnego dnia przybiegl z 3 razy wieksza osmiornica, ktora jemy juz od 2 dni.. ;) ja jeszcze przez wyjazdem przynioslam Scottowi ptaszka do hostelu :) biedak nie moze latac i probowal uciec od mlodego psiaka ktory mial swietna zabawe ganiajac sie z nim po calej ulicy..teraz ptaszyna wedruje sobie po hostelu..zeby tylko nikt jej nie rozdeptal.. dobra lece robic kanapki na droge, na wypadek gdyby jednak osmiornica nie wystarczyla ;)



Pablo! muchas gracias por todo!

dom slawnego architekta w Viña del Mar


Valparaiso
podroz wagonikiem
wyzsze partie miasta
zamiast kolejka mozna schodami

to sie nazywa dom budowany na skale


dom Nerudy

widok z domu Nerudy


obiadek :)


wtorek, 15 lutego 2011

Choshuenco, Chile

Wulkan Mocho Choshuenco to jedno z tych miejsc w Chile o ktorych nie pisza przewodniki, do ktorych trzeba dostac sie lokalnymi auobusami i gdzie mozna byc jedynym zagranicznym turysta. Wyprawa na jakis wulkan wisiala w powietrzu od czasu rozmowy Piotrka z naszym znajomym Izraelczykiem, ktory nie mogl sie nachwalic jakie to urocze miejsca odwiedzil w drodze do Santiago po chilijskiej stronie Andow. Na poczatku Piotrek wymyslil Pukon i tamtejszy wulkan, potem Osorno i park narodowy Puyehue. ostatecznie po rozmowie z  naszym hostelowym Scottem padlo na wulkan Choshuenco niedaleko miejscowosci o tej samej nazwie. Wyruszylismy z Santiago nocnym auobusem do Panquipulli (nazwy niektorych miejscowosci brzmia tak egzotycznie ze musze siedziec z mapa zeby je napisac poprawnie). Najtanszy przejazd oferowala firma Gambus. Przyzwyczajeni do argentynskich wygodnych autokarow mielismy nie maly problem zeby sie odnalezc w tym przyciasnawym autobusie, nie mowiac o tym zeby sie wyspac.. Rankiem dojechalismy na miejsce i za godzine mielismy kolejny autobus do Choshuenco, taki swojski lokalny autobus, ktory zabiera wszystkich chetnych i przez to jedzie pod gore 5 km/h. Przed wyjazdem zdazylismy jeszcze zawitac do informacji turystycznej i dostac jakies mapki okolicy.. za duzo to z nich nie wynikalo ale przynajmniej mialy nazwy wszystkich tych dziwnie brzmiacych miejscowosci. Pan kierowca wysadzil nas nie wiedziec czemu na obrzezach miasteczka a wszyskich innych zawiozl do centrum, chyba musimy bardziej sie przylozyc do hiszpanskiego ;) Choshuenco jest malym uroczym miasteczkiem polozonym nad jeziorkiem wsrod gor. Stad trzeba sie jeszcze dostac do Enco skad zaczyna sie szlak na wulkan. Niestety do Enco nic nie jezdzi wiec pozostaja nogi, ewentualnie stop. My ruszylismy ochoczo z buta ale szybko zmienilismy opcje na stopa, bylo goraco i duszno a plecaki wyjatkowo ciazyly.. poza tym mielismy jeszcze w perspektywie 8 (a jak sie potem okazalo 13!) km szlakiem do schroniska. Po drodze prawie nic nie jezdzi ale to prawie wystarczylo zeby dowiezc nas do miejsca w ktorym rozpoczyna sie szlak na wulkan. Ruszylismy pod gore z nadzieja ze moze jednak cos jeszcze  bedzie jechalo do schroniska i oszczedzi nam wspinaczki.. jedyne co jechalo to traktor, ktory nawet chenie chcial nas zabrac ale ze jechal w dol bylo nam to troche nie po drodze. Piotrek zabral sie tylko z panem do najblizszego ujecia wody zeby napelnic nasze zapasy. Do schroniska dotarlismy tuz przed zmrokiem podziwiajac wulkan oswietlony zachodzacym sloncem. Schronisko bylo zamkniete i jakby opuszczone, wiec rozbilismy namiot w miejscu, ktore nam sie wydawalo kempingiem a okazalo sie parkingiem. Noc byla ciepla i gwiezdzista..a miejsce prawdziwie urocze..Rano sloneczko, bezchmurne niebo, zapowiadal sie dobry dzien..pan pracownik schroniska sie odnalazl i kazal nam zwinac namiot i zostawic rzeczy w budynku. Troche nam to bylo nie na reke, po calym dniu w gorach znowu rozkladac namiot, ale jak sie okazalo dobrze sie stalo.. Wyruszylismy na wulkan ok 10, jakas godzine przed nami szla grupka osob z przewodnikiem. Najpierw 2 godziny w gore przez las i laki, caly czas dopingowaly nas wielkie konskie muchy, ktorych i tak podobno bylo mniej niz zazwyczaj.. nam ich wystarczylo! mimo calej naszej milosci do stworzenia kilka z nich zostalo usmierconych z niekryta satysfakcja.. Gdy skonczyla sie trawa skonczyl sie szlak.. trzeba bylo samemu kombinowac jak dalej isc. Dobrze ze udalo nam sie wypatrzec ekipe z przewodnikiem i odnalezc ich slady na sniegu. Ruszylismy za nimi. W pewnym momencie doszlismy do lodowca i nie bardzo wiadomo bylo co dalej.. dopiero z tak bliska widac bylo czym jest lodowiec, jakie to sa ogromne szczeliny i doswiadczylismy ze bez rakow nie ma szans po tym chodzic.Do tego nadciagnela wielka chmura i slychac bylo grzmoty wiec wygladalo na to ze zawrocimy.. zjedlismy w pospiechu torebke slynnych orzeszkow w karmelu ktora jechala z nami z Santiago i juz mielismy robic odwrot gdy nagle przejasnilo sie na tyle ze udalo sie wypatrzec slady stop. Postanowilismy jednak ruszyc na szczyt.. Po jakiejs godzinie wspinaczki widocznosc znowu bardzo sie pogorszyla, do tego stopnia ze nie bylo widac komplenie nic.. i powrocily grzmoty, tylko glosniejsze i blizej.. musielismy cos postanowic, dalismy sobie jeszcze 15 min na poprawe sytuacji.. nic sie nie poprawilo a tylko coraz mocniej grzmialo wiec nie bylo sensu isc dalej.. Piotrek zdecydowal ze wracamy.. Szlismy trzymajac sie wczesniej wydeptanych sladow i zastanawialismy sie jak my znajdziemy w tej mgle droge gdy skonczy sie snieg.. gdy weszlismy na skaly nadciagnela ogromna chmura, sypnelo na nas gradem i zagrzmialo tak potwornie ze ja struchlalam.. udalo mi sie namowic Piotrka zebysmy sprobowali przeczakac choc te nawalnice pod kamieniem, w tym czasie zdazylam odmowic wszystkie znane mi modlitwy, wezwac do pomocy wszystkie anioly i wszystkich swietych.. nie pamietam kiedy sie tak ostatnio balam, przestalam nawet liczyc czas od blysku do grzmotu bo w pewnym momencie juz nie bylo co liczyc.. burza atakowala nas ze wszystkich stron, do tego okazalo sie ze jestesmy w zlej dolince i musimy sie wrocic zeby znalezc szlak..Piotrek zachowal zimna krew i jakims cudem wyciagnal mnie spod tego kamienia, znalazl droge i przekonal zeby mimo burzy jednak isc dalej.. bylismy calkiem przemoczeni a deszcz na zmiane z gradem nie przestawal padac, szlak zamienil sie w rwacy potok i co jaki czas ktores z nas ladowalo w blocie. Na sam koniec znowu dopadla nas burza ale liczylam ze piorun wybierze jakies drzewo predzej niz nas wiec nie szukalam tym razem kryjowki.. droga dluzyla sie niasamowicie, wydawalo sie ze nigdy nie dotrzemy do tego schroniska.. gdy w koncu przekroczylismy jego prog musielimy chwile odczekac zeby dotarlo do nas ze sie udalo.. jakie szczescie ze zlozylismy rano ten namiot! przebralismy sie w suche rzeczy i usiedlismy przy kominku.. bylo nam tak dobrze.. za godzine dotarla ekipa z przewodnikiem ktora okazalo sie wracala jeszcze tego samego dnia do miasteczka.. spytalismy niesmialo przewodnika czy nie znalazloby sie dla nas miejsce.. na szczescie trafilismy na dobrego czlowieka, zaproponowal nam miejsce kolo siebie.. na pace pickupa :) siedzielismy w deszczu poubierani w pelerynki i trzymalismy sie mocno, zeby nie powypadac, bo droga byla kreta, miejscami podmyta a kierowca zdaje sie zapominal ze ma 4 osoby na pace.. przy tej jezdzie Carretera Austral to pan pikus :) w Choshuenco okazalo sie ze wszystkie tutejsze 2 hostele nie maja juz miejsc. kemping odpadal.. bylismy przemoczeni, zmarznieci i bylo nam wszysko jedno gdzie bedziemy spac byle na suchym :) trafilismy na dosc drogi (jak nie najdrozdzy na tej wyprawie) pokoj ale za to wlasciciel poczciwy, ugoscil nas herbatka i napalil w piecu zeby poschly nam rzeczy. Byl troche zdziwiony ze chcemy sie kapac w cieplej wodzie o tej porze (czyli o 20) bo zdaje sie ciepla woda miala byc w naszej lazience rano, ale udostepnil nam swoja bez problemow.. trzeba bylo tylko uwazac przy wyjsciu z niej bo akurat tam konczyla sie rynna i mozna bylo zaliczyc drugi, tym razem zimny, prysznic. W ogole konstrukcje tutejszych domow to dla nas zjawisko, czesto to tylko drewniane szkielety obite blacha.. ale najwazniejsze ze w pokoju nie kapalo nam na glowy :) zasnelismy szczesliwi ze tak milo zakonczyl sie nasz dzien :) nastepnego dnia siedzielismy do poludnia w cieplym pokoiku patrzac jak leje za oknem, po czym wrocilismy do Santiago nocnym autobusem w ktorym kupilismy dwa ostatnie miejsca.. kolo toalety..na szczescie pasazerowie byli laskawi i oszczedzili nam mozliwych atrakcji :) po przyjezdzie zdazylismy tylko wziac prysznic i ruszalismy na nastepna, tym razem zupelnie inna wyprawe..

czekamy we czworke na stopa :)

no i stop sie znalazl..

wulkan Choshuenco (okazalo sie ze to ten po prawej)

na szlaku


Piotrek mi ucieka..


nadciagaja czarne chmury


i biale tez..

przejasnilo sie



snieg! snieg! snieg!

atak na szczyt

troche nam widocznosc spadla


zegnamy sie z Choshuenco