Pokazywanie postów oznaczonych etykietą honduras. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą honduras. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 lipca 2011

Copan, Honduras

Dojazd do Copan zajal nam caly dzien.. niby niedalko i polaczenia w miare dobre ale czas uciekl niepostrzezenie i dojechalismy do miasteczka gdy juz bylo ciemno.. Od razu dopadl nas roj naganiaczy na spolke z malymi skrzydlatymi jakby mrowkami.. nie wiadomo od czego odganiac sie najpierw.. postanowilismy skorzystac z zaproszenia do jednego z hosteli o swojsko brzmiacej nazwie Don Mojses, niestety nie zabawilismy tam dlugo, obsluga podawala nam zupelnie inne ceny niz señor naganiacz i na dodatek probowala oszukac na kursie dolara wiec wyszlismy nie ukrywajac oburzenia.. nic nie robiac sobie z ulewnego deszczu.. pobladzilismy troche w poszukiwaniu noclegu az trafilismy w koncu do malego hoteliku prowadzonego przez starsza pania, cena za wlasny pokoj z wentylatorem bila na glowe te hostelowe za wieloosobowe sale. Rozgoscilismy sie w naszym prywatnym niemal hotelu (zdaje sie bylismy jedynymi goscmi) i nastepnego ranka podreptalismy do ruin. Ciekawe jest to, ze ruiny nazywaja sie Copan, podczas gdy miasteczko w ktorym sie mieszka to Copan Ruinas.. jakby na odwrot :) tego dnia slonce grzalo niemilosiernie i kazdy kawalek cienia byl na wage zlota. Ja sprytnie wybralam sie w krotkich spodenkach nieswiadoma, ze cala banda wyglodnialych komarow juz zaciera z radosci swoje zadla. Dobrze, ze nasza grupa zwiedzajaca zawierala pania ze sprejem na owady, ktora chcac nie chcac musiala obdarowac nim wszystkie ofiary wyglodnialych owadow.. dzieki niej udalo sie jakos przetrwac to zwiedzanie. Przewodnik, nad ktorym gleboko sie zastanawialismy majac zle doswiadczenia z Machu Picchu, okazal sie jeszcze wiekszym niewypalem.. w kolko powtarzal o zacmieniach slonca i dniach rownonocy jakby te slowa mialy tlumaczyc cala kulture Majow. Juz wiecej mozna sie bylo dowiedziec od ksiazkowego przewodnika. Oprocz piramid w Copan mozna podziwiac mnostwo rzezb, w wiekszosci przedstawiajacych krola 18 Krolika. Jedna z ciekawszych czesci w opowiesciach o Majach to imiona krolow, jak chocby wspomniany wczesniej 18 Krolik, Dym Malpa czy Dym Muszla. W Copan mozna tez zobaczyc boisko do gry.. podobno Majowie  mieli swoista gre w pilke, ktora byla jednoczesnie obrzedem, w ktorym kapitan wygranej (tak wygranej!) druzyny skladal w ofierze swoja glowe.. nasi pilkarze zdaje sie nie musieliby sie martwic o swoje glowki ;) byly tez slynne schody na ktorych spisano historie calego Copan lecz podczas odrestaurowywania pomieszano  kamienie z hieroglifami i teraz prawie nic nie mozna z tej historii odczytac..po zwiedzeniu calego parku archeologicznego poszlismy odsapnac do muezum, w ktorym mozna obejrzec swiatynie odnaleziona we wnetrzu jednej z piramid i pieknie odnowiana. Dopiero jej widok pozwala zdac sobie sprawe jak wygladaly kiedys cale miasta, jak kolorowe ptaki pochowane w gestwienie zielonej dzungli. Na zakonczenie wizyty odwiedzilismy jeszcze oddalone o 2 km ruiny zabudowan mieszkalnych bogatych Majow ale na tym etapie preperat na owady przestal dzialac wiec zwiedzanie przybralo kszatl sprintu przez las zakonczonego susem do moto-taxi. Kolejnego dnia mielismy juz opuszczac Honduras ale jeszcze przed wyjazdem wynikla przykra sprawa zagubienia w pralni mojej skarpetki co jednak szczesliwie zakonczylo sie mozliwoscia zamiany mojej ksiazki za darmo na inna pozycje (normalnie zamiana w rozumieniu tutejszej kawiarni polega na wreczeniu im  dwoch ksiazek, otrzymaniu jednej i jeszcze zaplaceniu za te jakze uczciwa transakcje) zal za skarpetka szybko minal gdy stalam sie posiadaczka opaslej ksiegi w jezyku polskim(!) ktora upatrzylam sobie juz pierwszego dnia, a ktora miala mi umilac czas w autobusie przez kolejne dni..
na tym koncze dzisiejszy wpis i uciekam z tej kafejki bo przezywamy tu istna inwazje robali.. jakies male kukaracze zaczynaja oblepiac szczelnie wszystko i wszystkich.. powoli przestaje widziec co pisze.. uciekam!


w drodze do Copan, tak zdaje sie mial wygladac las chmur..

dzisiejsi mieszkancy Copan

ruiny Copan

na tej wielkiej pilce kapitan druzyny kladl glowe, po czym krew splywala specjalnym wyzlobieniem

18 Krolik

   hisotria walczy z natura


boisko do gry

slynne schody


tanczacy jaguar, mial witac radosnie slonce

piramida po restauracji i przed

 w muzeum, swiatynia odnalezniona w jednej z piramid 

ciezko sie przelyka w takim towarzystwie

środa, 29 czerwca 2011

Gracias, Park Narodowy Celaque, Honduras

Park Narodowy Celaque w Hondurasie byl jednym z piotrkowej listy najlepszych miejsc w Am Srodkowej i nie bylo mowy, ze go nie odwiedzimy.. zwlaszcza, ze po akcji z Salvadorem przyszla moja kolej na ustepstwa :) tak wiec wczesnym rankiem, z godzinnym opoznieniem (kierowcy autobusow nie sa chyba zbyt zaznajomieni z rozdkladem jazdy) nowiutkim i swiecacym czystoscia pojazdem opuszczalismy Tegucigalpe kierujac sie w strone La Esperanza. Po niedawnych chickenowych doswiadczeniach podroz tym cudem minela w oka mgnieniu.. jak sobie przypomne moje narzekanie na chilijskie ´´niewygodne´´ autobusy to az sama z niedowierzaniem krece glowa.. Dojechalismy na miejsce i od razu zostalismy przepakowani do minibusa ktory za 15 min odjezdzal do Gracias. Cala podroz poszla nad wyraz sprawnie i bezproblemowo.. a tak nas straszono Hondurasem :) W Gracias troche sie zdezorientowalismy bo wg przewodnikowej mapy dworzec powinien byc w innym miejscu.. i jak sie okazalo byl! od czasu wydania naszej Samotnej Planety zdazyli zbudowac juz nowy terminal.. szczesliwie tuz obok zbudowali rowniez przemily hotelik, z ktorego roztacza sie piekny widok na pobliskie gory, a w ktorym maslanki postanowily sie ulokowac zeby nie lazic za daleko z ciezkimi plecakami.. dzien minal nam na wypytywaniu o mozliwosci dostania sie do parku, dreptaniu zakurzonymi uliczkami starego miasta i dokarmianiu tragicznie chudych tutejszych psiakow.. Nastepnego dnia wyruszalismy na szlak.. mimo moich niesmialych protestow zostala wybrana najdluzsza z mozliwych tras, do tego zahaczajaca o najwyzszy szczyt Hondurasu. Pogoda dopisywala (i cale szczescie, bo moje butki po ostanich wspinaczkach sa bliskie rozsypki) a my nie moglismy sie nadziwic skad w srodku tropikow wzial sie ten iglasty, polsko pachnacy las! Po kilku godzinach wspinaczki doczlapalismy do pierwszego kempingu. Pora byla dosyc pozna wiec zdecydowalismy sie rozbic tutaj i spokojnie przywitac wieczor.. Piotrek wybral sie na poszukiwanie wody a ja wzielam sie za rozpalanie pierwszego w zyciu ogniska :) po kilkunastu minutach mielismy pokazne zapasy zrodlanej wody i dumnie plonace ognisko. Na kolacje pieczone nad ogniem, jedyne jakie udalo nam sie znalezc bulki hamburgerowki z dzemem anansowym. Siedzielismy przy wesolo tancujacych plomieniach wsluchujac sie w odglosy lasu i podziwiajac przedziwny taniec swietlikow..  Rankiem zrywalismy sie wczesnie zeby dotrzec na szczyt przed 8 i zobaczyc slynny las chmur.. w koncu po to tu przyjechalismy.. Zostawilismy nasze rzeczy na kemingu z nadzieja, ze zdazymy wrocic zanim przyczlapie potencjalny zlodziejaszek.. Wedrujac w gore waska stroma sciezka obserwowalismy jak las z suchego iglastego przeobraza sie nagle w gesta, dzika dzungle i cieszylismy sie ze nie probowalismy poprzedniego dnia dostac sie do drugiego kempingu z wielkimi plecakami. Szlak wznosil sie i opadal i konca nie bylo widac.. jedynym znakiem ze dobrze idziemy byly male wstazeczki zawiazane na drzewach, ktore tropilismy w drodze na szczyt. Przed 8 dotarlismy do Las Minas i jakie bylo piotrusiowe zdziwienie gdy okazalo sie, ze nie ma zadnych chmur! Tzn jakies byly ale daleko i "zupelnie nie takie jak na zdjeciach!" Jak sie potem okazalo przybylismy troche w zlym czasie, najlepszy do podziwiania chmurowego lasu jest okres pazdziernik - grudzien. Szkoda ze pan straznik parku powiedzial nam to dopiero przy pozegnaniu.. Tak wiec nasze szczescie do ladnej pogody tym razem okazalo sie nieszczesciem ;) Ale dobre nastroje szybko wrocily gdy w drodze powrotnej napotkalismy cale stada.. prawdziwkow! az ciezko bylo uwierzyc ze w srodku Hondurasu moze spotkac nas taka niespodzianka! Poczatkowo probowalismy, choc nie bylo to latwe, przechodzic obok grzybow obojetnie zachwycajac sie jedynie ich pieknem (zrozumiale tylko dla milosnikow grzybow :) ale gdy w pewnym momencie juz prawie potykalismy sie o brazowe kapelusze wyrastajace nam nagle pod stopami nie moglismy sie powstrzymac i zabralismy kilka okazow do plecaczka z nadzieja ze znajdzie sie jakas patelnia i kilka jajek a my bedziemy mieli okazje przez chwile poczuc smak domu..




w drodze do parku

wyprawa mlodego Indiana Jonesa po wode :D

jak na pierwszy raz calkiem niezle :)

poranna wspinaczka


widok ze szczytu.. daleko na horyzoncie upragnione chmury

najwyzszy szczyt Honduraru

w poszukiwaniu kolorowych wstazeczek..

prawdziwie zrodlana woda

sezon grzybowy rozpoczety! z pozdrowieniami dla wszystkich grzybiarzy!

w hotelu Trapiche w Gracias

niedziela, 26 czerwca 2011

Tegucigalpa, Honduras

Leon, ktory mial byc tak blisko granicy z Hondurasem, okazal sie byc odlegly az o dwa autobusy.. szybko przeszly nam leonowe relaksacyjne nastroje..dotarlismy do granicy juz ostro wymeczeni.. tam zostalismy przechwyceni przez milego pana na taxi-rowerku, dla ktorego jednak nasza dwojka z plecakami okazala sie za ciezka wiec podzielil sie nami ze swoim kolega na identycznym taxi-rowerku.. panowie bardzo sprawnie wozili  nas od jednej granicy do drugiej, pomagajac we wszystkich formalnosciach, raczac nas co chwila szerokim nieszczerym usmiechem.. od samego poczatku akcja wydala nam sie podejrzana (nigdy nie ufaj komus kto zbyt chetnie chce ci pomoc) ale wszystko potoczylo sie tak szybko ze nawet nie zdazylismy dobrze pomyslec jak przyszlo do zaplaty za 5 min ciezkiej pracy obu panow.. poczatkowaa wersja napiwku przybrala nagle ksztalt 20 $! za 2 godz jazdy autobusem placilismy 1$! .. nie wiedzialam czy smiac sie czy plakac w obliczu takiej bezczelnosci.. zaczely sie nerwowe negocjacje, straszenie policja, zbiegli sie gapiowie.. ostateczmie stanelo na 20 Lempirach, czyli 1$ co i tak bylo zbyt wysoka cena.. z wielkim niesmakiem wjezdzalismy do Hondurasu.. tego dnia dojechalismy tylko do Cholutecki z ktorej mielimy udac sie pod granice z Salvadorem, ale ze godzina byla juz zbyt pozna na podroz do granicy musielismy zostac tam na noc.. Rankiem trasa dalszej przeprawy ulegla radykalnej zmianie po tym jak jedna z maslanek zbuntowala sie ze nie bedzie sie tlukla kolejna setka chicken busow przez Salvador po to tylko zeby przez niego przejechac, do tego slono placac na granicy..jak sie okazalo duzo pozniej nasz przedawniony przewodnik wprowadzil nas w blad i wjazd nic nie kosztuje ale bylo juz za pozno na zale, bo wlasnie bylismy w drodze do Tegucigalpy. Dotarlismy do celu ok poludnia ale postanowilismy spedzic tam reszte dnia by rankiem wyruszyc do Gracias i pokonac trase w ciagu jednej doby ;) co wymagalo skoordynowania kilku autobusow. W Tegucigalpie wysiedlismy w srodku wielkiego targowiska, zadnego terminalu, zadnych nazw ulica, nic nie wiadomo.. udalismy sie do najblizszego hotelu by zaczerpnac nieco inforacji i jakie bylo nasze zdziwienie, gdy okazalo sie za pani w recepcji rowniez nie wie gdzie sie znajduje, juz nawet nie chodzilo o zlokalizowanie nas na mapie ale pani nie wiedziala nawet na jakiej ulicy stoi hotel w ktorym pracuje.. no coz, witamy w Tegucigalpie :)  rozpoczela sie proba ustalenia gdzie jestesmy i jak sie stad dostac do Gracias.. pytalismy w piekarni i sklepie, banku i McDonaldzie..wszyscy udzielili informacji.. szkoda, ze kazdy innej.. w koncu zdesperowani zatrzymalismy taksowke i kazalismy sie zawiesc na terminal autobusowy firmy Carolina (tyle udalo nam sie znalezc w przewodniku) i o dziwo pan dojechal bezblednie.. sprawidzilismy rozklad jazdy i ustalilismy na ktory poranny autobus bedziemy sie zrywac.. pozostale pol dnia wykorzystalismy na szwedanie sie po stolicy.. niedzielne popoludnie wiec raczej pusto, na ulicach tygodniowe stosy smieci, od czasu do czasu zawialo kurzem.. pora deszczowa wiec poobiedni deszczyk musial byc w programie.. przeczesalismy okolice w poszukiwaniu czegos do jedzenia ale oprocz kilku restauracji z hamburgerami i pizza wszystko bylo pozamykane.. w koncu postanowilismy wrocic do hotelu i tu urzadzic sobie male pizza party, zwlaszcza ze nasz pokoj mial piekny (jak na Tegucigalpe) widok.. otworzylismy szeroko okno i zajadajac pizze cieszylismy sie, ze jutro juz nas tu nie bedzie :) 

chicken bus sie zapelnia..

na granicy,  jeszcze usmiechnieta..


Piotrka taksoweczka cos sie ociaga..
centrum Tegucigalpy

katedra

widok z hotelu Londres, na zywo znacznie lepszy