Pokazywanie postów oznaczonych etykietą panama. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą panama. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 czerwca 2011

Panama City, Panama

.. no to jestesmy w Ameryce Srodkowej.. ta Poludniowa byla niesamowita, pelna przepieknych miejsc i ciekawych ludzi..pozostalo po niej kilka pamiatek w plecaku i masa wspomnien..towarzyszyla nam przez ladnych pare miesiecy.. ale zeby nie bylo zbyt sentymantalnie ta Srodkowa od razu zafundowala nam niezla jazde.. doslownie! pierwsze nasze kroki po opuszczeniu Luki skierowalismy do autobusu do Panama City. Stary amerykanski szkolny autobus zabral nas na poklad i od razu znalezlismy sie w innym swiecie. Jaskrawe kolory, migajace swiatelka, ogromne glosniki z ktorych glosna muzyka uprzyjemniac zapewne miala pasazerom podroz.. no i my z wielkimi plecakami cudem wcisnieci na koncu autobusu.. Dostalismy napadu smiechu.. moze to kilkudniowe zmeczenie, moze sytuacja, ktora wydala nam sie tak niedorzecznie zabawna i zupelnie inna od tego czego ostatnio doswiadczalismy.. Panama City przywitala nas ulewnym deszczem, w koncu jest pora deszczowa.. mielismy spore trudnosci, zeby zlapac taksowke, zdawalo sie, ze nikt nie byl zainteresowany zabrac dwojki gringo. w koncu po 20 min udalo sie znalezc wolne miejsce w do polowy zapakowanej taksowce i dojechac do Casco Viejo (starego miasta) gdzie czekal juz na nas przyjeciel Luki. Grzegorz mieszka od wielu lat w Panamie i zawsze chetnie sluzy pomoca wszystkim Polakom. Rozpoczal od krotkiej pogadanki gdzie wolno a gdzie nie wolno nam chodzic, postraszyl troche dla lepszego efektu i odwiozl do hostelu na szybki prysznic, by po 30 min zabrac nas na impreze polonijna u Mirka. Nie spodziewalismy sie, ze przyjdzie nam spotkac panamska polonie :) trafilismy co prawda na koncowke imprezy wiec sporo osob juz sie ulotnilo ale ci ktorzy zostali okazali sie  bardzo pomocni i goscinni..Artur od razu zaproponowal pokoj w swoim mieszkanku i wycieczke objazdowa po okolicy. Umowilismy sie nastepnego ranka na sniadanie. Poprobowalismy tutejszych specjalow (zajadalismy sie plackami kukurydzianymi nadziewanymi roznosciami, zamowialismy te brzmiace najbardziej egzotycznie.. czyli jak sie okazalo z jajecznica :) po sniadaniu zapakowalismy sie do samochodu i ruszylismy zwiedzac miasto.. niestety dwojka pasazerow nam sie pochorowala (najpierw Floppy, psiak Artura a potem Margot, jego dziewczyna). wiec musielismy wracac. Z przyjemnoscia powskakiwalismy pod zimny prysznic, odpoczelismy nieco, zrobilismy pranie i wieczorem ruszylismy do miasta.. Zalapalismy sie na spacer (polaczony ze zwiedzaniem) z Henrym (przyjacielem Grzeska) i jego trojka psow po starym miescie. Dzien zakonczylismy pizza party w hotelu razem z nasza lodkowa ekipa. Wymienilismy jeszcze raz wrazenia z rejsu i powzdychlismy do pieknych wysp. Nastepnego dnia umowilismy sie z Danielem, Anglikiem, ktorego poznalismy na Luce, na wyprawe nad Kanal Panamski. Daniel to swietny gosc, ktory na rowerze przemierza Ameryki, i podczas gdy przecietni backpakerzy pakuja siebie i plecaki w autobusy narzekajac, ze glosno i  goraco, on codziennie w palacym sloncu albo ulewnym deszczu pedaluje przed siebie..i bardzo fajnie o tym pisze! http://chindani.wordpress.com/
Przed wyprawa na kanal mi sie szykowal jeszcze jeden kanal.. zebowy! okazalo sie ze w Panama City jest polska dentystka, niesamowita pani Kasia, ktora przyjela mnie poza kolejnoscia i pieknie zaleczyla zabka, ktory po wspinaczce na wulkan nie mogl dojsc do siebie.. na szczescie obylo sie bez kanalow :) najprzyjemniejsza wizyta u dentysty na jakiej bylam! W gabinecie kolejne spotkanie z Beata, bo Sara tez leczyla zeby :) fajnie wpadac na znajomych w tak wielkim i obcym miescie :) po wizycie pedzilismy na dworzec , na ktorym czekal juz Daniel..Umowilismy sie na 14 ale znajac panamskie poczucie czasu dawalismy sobie pol godz na spoznienie i dobrze bo kierowca autobusu, ktory wiozl nas na dworzec zatrzymal sie na srodku autostrady by kupic sobie cos do jedzenia.. cale szczescie zdazylismy i Daniel czekal. Odnalezlismy terminal, z ktorego wyruszaly autobusy i po ok 20 minutach wysadzono nas przy drodze, ktora dochodzilo sie do sluz Miraflores. Mielismy szczescie obserwowac dwa ogromne kontenerowce wcisniete zdawaloby sie na styk w kanal. Przebieglismy jeszcze szybko po muzeum, obejrzelismy krotki film o historii kanalu i uciekalismy bo zamykano budynek. Wrocilismy do miasta..czas uciekal nieublaganie a my chcielismy jeszcze ze wszystkimi sie pozegnac i podziekowaz zanim wsiadziemy w nocny autobus do Kostaryki.. biegalismy od hotelu, w ktorym zatrzymali sie Beata i Daniel do mieszkania Grzeska. Gdy w koncu dotarlismy do Artura, zdazylismy tylo spakowac w pospiechu plecaki, cyknac pozegnalna fotke i trzeba bylo jechac na dworzec..Artur odstawil nas na miejsce... a mnie znowu ogarnelo uczucie ze mimo tak krotkich znajomosci naprawde zdazylam przywiazac sie do tych ludzi i z zalem ich opuszczam..ale taka specyfika bycia w drodze.. jednoczesnie uczymy sie cieszyc sie jak najmocniej kazda chwila, ktora mozemy spedzic wsrod naszych dobrych duszkow.. i gdy  przegladam zdjecia zrobione w Panamie, oprocz kanalu nie ma tak naprawde nic oprocz.. ludzi wlasnie.. w koncu jak mawia kapitan Tomasz..¨¨podroz to nie sa miejsca, to sa ludzie¨¨

a jedna z takich niesamowitych osob spotkanych kiedys na naszej drodze obchodzi wlasnie dzisiaj swoje urodziny i z tej okazji Wszystkiego Najlepszego Kolezanko Szklanko!!!

statek ustawia sie do wplyniecia do kanalu, widok z mostu

sluzy Miraflores

tak sie pokonuje Kanal Panamski

na obiadku z Danielem

nasze panamskie towarzystwo: Henry, Grzegorz, Sara i Beata

rodzinka Artura

Floppy , ktory oszczekiwal nas przy kazdej okazji

sobota, 4 czerwca 2011

rejs Kolumbia - Panama, wyspy San Blas,

poniedzialkowy poranek przywital mnie bolem glowy.. czyzby rocznicowe swietowanie?? czekaly nas jeszcze ostatnie przygotowania do rejsu a tu maslankowa ledwo sie na nogach trzyma.. kapitan stwierdzil przedmorska chorobe morska i zalecil nie myslec za duzo tylko odpoczywac.. gdy moj stan sie pogarszal a do wyplyniecia zostalo zaledwie kilka godzin zapadla decyzja o wizycie w klinice.. diagnoza zmienila ksztalt i teraz spodziewalismy sie ze zlapalam wirusa ewentualnie amebe.. brzmialo bardzo optymistycznie.. niestety albo stety, kolejka w klinice byla tak wielka, ze po godzinie czekania zrezygnowalismy, a ja po 2 dniach sama wyzdrowialam :) wrocilismy do mariny, gdzie czekajac na kapitana poznalismy wpoltowarzyszy podrozy (5 mlodych ludzi z plecakami i 2 troche starszych ludzi z walizkami, wszyscy bardzo sympatyczni i podekscytowani rejsem) razem z zaloga bylo nas 14.5 osoby (Wacek, jako ze malutki liczy sie jako 0.5) ale Luka udzwignela ten ciezar..po obiedzie zawarczal silnik i rozpoczela sie nasza przygoda.. idac za rada pani kapitanowej wszyscy lyknelismy po tabletce na chorobe morska, no moze z wyjatkiem Piotrka, ktory jako prawdziwy wilk morski tabletek nie potrzebuje, i odplynelismy w senna kraine (bardzo tym razem pozadany skutek uboczny tabletek) by obudzic sie rankiem juz na pelnym morzu.. mi wrocily sily i moglam zaczac odpracowywac chorobowe nicnierobienie.. morze bylo spokojne wiec wszystkim przeszly morskie leki i wrocily dobre humory, z lodowki zaczely znikac piwka..dzien minal nam na rozmowach, wpatrywaniu sie w horyzont i.. zmywaniu garow :) zostalismy z Piotrkiem nominowani (z inicjatywy naszych dosc specyficznych wspozalogantow Polakow z Anglii) do pelnienia wachty w kuchni..Tomka i Ole bedziemy jeszcze dlugo wspominac..szybka lekcja zmywania: plastiki w slonej wodzie, sztucce i garnki w slodkiej, po obiedzie szorowanie kuchenki, dokladnie zeby pani kapitanowa byla zadowolona :) pozdrawiamy nasza kochana Beate!! wieczorem podziwianie pieknego zachodu slonca i nocne rozmowy z kapitanem. Tomek spelnil swoje wielkie marzenie i oplynal samotnie swiat bez zawijania do portow.. sporo przezyl, sporo przemyslal i z checia dzielil sie tym z nami.. dzieki za inspirujace rozmowy kapitanie!! tak uplynal wieczor i poranek dzien pierwszy.. nastepnego ranka jedlismy juz sniadanko na pokladzie w otoczeniu rajskich wysepek San Blas.. caly dzien wylegiwania sie na zlocistym piasku i plywania w karaibskiej cieplo-turkusowej wodzie niezle nas zmeczyl :) w nocy panowie postanowili spac na pobliskiej 3 palmowej wysepce, my z Piotrkiem skorzystalismy ze sposobnosci i rozlozylismy sie ze spiworami na pokladzie by oprocz romantycznej nocy pod gwiazdami miec nieograniczony dostep do swiezego powietrza.. pod pokladem nie zawsze jest czym oddychac..ale zanim polozylismy sie spac wyruszylismy jeszcze sprawdzic jak radza sobie chlopaki na wyspie. Piotrek z kapitanem stwierdzili, ze wystawia odwage panow na probe i nastrasza ich nieco..plan zakladal podplyniecie do wyspy i wydawanie roznych dziwnych dzwiekow, ale chlopakom tak przyjemnie mijal czas, ze nie zaprzatali sobie glowy pluskami i chrzakaniami dochodzacymi z ciemnosci.. gdy w koncu Daniel, jeden z chlopakow, zaswiecil latarka sprawdzajac co tez tak sie tlucze w tej wodzie trafil na Piotrka lezacego nieruchomo na powierzchni.. topielec - przemknelo chlopakom przez mysl, ale strach nie trwal dlugo bo Piotrek podniosl glowe sprawdzajac co jest grane i za chwile dalo sie slyszec az na lodzi salwy smiechu.. my z Beata, dzielne uczestniczki akcji, czekalysmy w pontonie w ciemnosciach na naszych porysowanych przez koralowce mezow.. smiechu bylo co niemiara..nastepnego dnia rozpoczelismy od odebrania naszych rozbitkow z bezludnej wyspy po czym ciag dalszy san blasowego plazowania. wieczorem goscie udali sie na kolacje do indian Kuna a my zrobilismy sobie zalogowy wieczor przy langustach w sosie czosnkowo-maslanym. kolejnego dnia zegnalismy juz rajskie wysepki.. jeszcze ostatnie nurkowanie przy wraku zatopionego statku, kilka popazen przez meduzy, wizyta kanadyskich milionerow z jachtu obok i wyruszamy do panamy.. po pysznym obiedzie rozbujalo nam lodke i Piotrek musial niestety sam konczyc zmywanie, bo ja wdychalam na pokladzie swieze powietrze probujac bagatelizowac cofajace sie w gardle warzywka.. kapitan pozwolil nam spac na pokladzie, zapinajac nas oczywiscie w szelki cobysmy nie powypadali za burte.. jednak nadciagnela burza i trzeba bylo czmychac pod poklad spedzajac reszte nocy w nieco dusznych kojach.. ranek przywital nas w panamskim Portobelo. ostatnie sniadanie i opuszczamy poklad Luki.. ciezko bylo sie rozstawac z naszym plywajacym domkiem.. Beato i Tomku, dziekujemy jeszcze raz, za przygarniecie Maslanek!! to byl dla nas niesamowity czas, a wy jestescie niesamowitymi ludzmi! do zobaczenia gdzies kiedys..

ps. wiecej o Beacie i Tomku na www.zeglarz.net 



przed rejsem
dumny 3 oficer :)

wyspy San Blas




 Luka

nasi rozbitkowie

indianie Kuna rozlupuja dla nas kokosy



swieze langusty z dostawa


nasza ekipa

w czasie wolnym od plazowania ;)



z panstwem kapitanstwem

kto znajdzie Wacka..

Wacek, pies ktory oplynal swiat!