Pokazywanie postów oznaczonych etykietą usa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą usa. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 sierpnia 2011

New York City, USA

new york.. new york.. nasza wyprawe przez dwie Ameryki zakonczylismy sentymentalna wizyta w NYC.. nucac sobie Franka Sinatre wysiadalismy na Manhattanie, majac wrazenie ze dopiero co go opuszczalismy.. nic sie nie zmienilo.. ten sam biegnacy tlum ludzi, ten sam sfrustrowany gwar stojacych w korkach samochodow, te same spojrzenia zmeczonych nowojorczykow.. jak dobrze, ze to juz nie nasza codziennosc.. jedynym powodem dla którego  zdecydowalismy sie odwiedzic NYC i tym samym dla ktorego tak ciezko bylo nam go rok temu opuszczac byli ludzie.. to dzieki nim szare przygnebiajace miasto nabieralo cieplych barw domowego ogniska.. to o nich myslimy gdy z nutka nostalgii wspominamy lata nowojorskiej emigracji..
Alaskanskie linie lotnicze dostarczyly maslanki do NJ, z ktorego pociagiem dostalismy sie na Manhattan. Tam juz czekala na nas niezawodna w takich sytuacjach Ola. Bez problemu odnalazla nas w plataninie zakorkowanych, mokrych od deszczu uliczek.. wpadajac sobie w ramiona mielismy wrazenie ze widzielismy sie raptem wczoraj.. z ta roznica ze Olenkowy brzuszek teraz byl malym usmiechnietym urwisem, ktory dal ciotkom i wujkom niezla szkole :) na Ridgewood czekala juz na nas kolacja powitalna, obmyslana i pieczolowicie przygotowywana przez pania dyrektor Ule i jej niestrudzona asystentke Pauline :) Dziewczyny zaserwowaly nam takie pysznosci, ze az rozplywalismy sie z rozkoszy.. Piotrek mial w koncu Mariuszowe meskie towarzystwo i kompana do rozmow o srubkach a ja swoje kochane "girls" :) wieczor minal na opowiesciach z podrozy, i wspominkach starych nowojorskich czasow.  Odtad juz kazdy wieczor w NYC byl spedzany na imprezach powitalno-pozegnalnych, wymienialo sie tylko towarzystwo i miejsce spotkan.. Byly pokazy slajdow, inspirujace rozmowy, pyszne jedzonko i mnostwo smiechu.. były babskie pogaduchy przy kawie  i meskie przy butelce z piwem.. bylo to za czym tesknilam podczas tych wszystkich miesiecy w podrozy - poczucie wspolnoty bijace z rozesmianych spojrzen przyjaciol.. czas w ny lecial zdecydowanie za szybko! ani sie obejrzelismy jak trzeba bylo ostatni raz spakowac plecaki i ruszyc w ostatnia na tej wyprawie podroz.. Ola zapakowala maslanki wraz z malym komitetem pozegnalnym do samochodu i odstawila na lotnisko.. zegnalismy sie z przeczuciem, ze zobaczymy sie predzej niz przypuszczamy.. w koncu zegnajac sie rok temu nikt nie myslal (no moze z wyjatkiem Miss Uli), ze maslankowe nogi tak szybko stana znowu na nowojorskiej ziemi :) Kochani! Jeszcze raz dzieki za wspanialy pobyt w NYC!!
zasypiajac w fotelach unoszacych sie coraz wyzej nad ziemia nie moglismy uwierzyc, ze nastepnym przystankiem jest juz dom..

 z Ulcia na slynnych nowojorskich frytkach

 czwartkowe spotkanie u Uli

poranek na Manhattanie

mala Ewa jako alaskanski Łoś Superktoś

spotkanie u Oli i Mariusza 

 dwa Piotrki

Marcin (obok Oli) rowniez robil za szofera

 pozegnalna niedziela u Lucynki i Janusza


ostatnia fota i ruszamy na lotnisko..

środa, 10 sierpnia 2011

Alaska!! USA

To dosyc wzruszajace moc napisac.. Jestesmy na Alasce!!! w tej chwili to juz wlasciwie bardziej wspomnieniami.. ale jednak..
Po tym jak wyjechalismy z Vancouver wysiedlismy po 36 godzinach w Whitehorse w Kanadzie.. kierowca odstawil nas o 3 w nocy na kemping i poradzil bysmy przeszli przez zamknieta brame i rozbili sie gdziekolwiek. Rankiem znalezlismy karteczke na stoliku o tresci: "i tak musicie zaplacic".. co i tak zamierzalismy uczynic.. po prysznicu za dolara, najedzeni i gotowi do drogi wyszlismy na trase.. zarzadzilam, mimo skrzywionej miny Piotrka, ze od tego miejsca jedziemy dalej na stopa i zakazalam zamartwiac sie czy zdazymy ze wszystkim na czas. Ta czesc wyprawy byla moim marzeniem, wiec postanowilam realizowac ja po mojemu :) i tak za duzo przesiedzielismy w autobusach.. czas zaczac prawdziwa przygode :) wyszlismy na droge..nie musielismy dlugo czekac jak zatrzymal sie Kevin, mlody Kanadyjczyk, dzieki ktoremu bylismy 1.5 godz blizej Alaski :) jeszcze nie zdazylismy sie dobrze pozegnac, gdy na poboczu zatrzymal sie wyladowany po brzegi pickup, z rownie wyladowana przyczepa. Po czym z kabiny dobiegl glos: jedziecie na stopa? bo jak tak to moge was zabrac.. pierwszy raz mielismy sytuacje w ktorej zlapalismy stopa nawet go nie lapiac :) Gary jechal az z Wyoming w USA by polowic ryby i postrzelac do zwierzakow na dzikiej Alasce. Przyznam, ze ciezko mi sie sluchalo kolejnych opowiesci jak wielki byl zwierz ktorego dosiegla kula Garego.. oczywiscie zostal nam zaprezentowany caly sprzet, ktory podrozowal razem z Garym, lodka, quad, tuzin strzelb, pulapek, ubran maskujacych, rogow piszczacych i "samowspinajacych sie stanowisk na drzewa" (jakkolwiek tlumaczy sie na polski ten wynalazek) Nasz podwoziciel nie mial sprecyzowanego planu wiec dal sie wciagnac w nasz. Pierwszym najwazniejszym bylo dostac sie na terytorium USA, co poszlo nawet gladko, pomijajac fakt ze celnik ostrzegl Garego przed zabieraniem roznych podejrzanych typow na stopa. Pierwsza nasza noc na Alasce spedzilismy rozbijajac sie na dziko w okolicy opuszczonych zardzewialych wrakow samochodow. Gary wyjasnil nam, ze takie miejscowki sa uzywane przez mysliwych i ze nie ma sie czego bac, choc wszystkim przypomnial sie film, w ktorym mlody chlopak dociera na Alaske, zamieszkuje w opuszczonym autobusie po czym znajduja go tam martwego.. pewnie dlatego nikt z nas nie probowal zagladac do srodka tych straszydel.. Gary zaserwowal nam ciepla kolacje, odpalil quada bysmy mogli pojezdzic po okolicy i naladowal strzelbe na wypadek gdyby jak to okreslil musial nas bronic. Na szczescie nie musial :) Rankiem wyruszylismy w strone Parku Narodowego Denali. Szutrowa droga na poczatku nieco sie dluzyla, ale po tym jak wybieglo nam na droge stadko reniferow wszyscy ozylismy. Gary oczywiscie przytoczyl kolejna historie jak to upolowal ogromnego karibu (tak miejscowi nazywaja renifery), ale ja juz nie sluchalam zapatrzona w pieknie osniezone gorskie szczyty, ktore wylonily sie na horyzoncie. Tego dnia nie udalo sie dojechac do parku, co w sumie wyszlo nam na dobre..okazalo sie bowiem, ze samochody maja tam zakaz wjazdu, a caly ruch odbywa sie autobusami, ktore sporo kosztuja, straszliwie sie wleka i nie zapewniaja nic ponad to co mozna zobaczyc ze zwyklej drogi. Tuz przed zjazdem na nocleg, tym razem z prysznicem :) spotkalismy goscia, ktory opowiadal o swojej podrozy do najdalej na polnoc polozonego miasta - Prudhoe Bay. Poczatkowo nie bralismy takiej opcji pod uwage, ze wzgledu na fakt, ze nasza mapa okreslala ten odcinek drogi jako dostepny wylacznie dla ciezarowek.. ale po tym co uslyszelismy wiedzielismy ze musimy tam dotrzec.. problem byl tylko w tym, ze konczyl nam sie czas, zwlaszcza ze wedlug nowo poznanego przyjeciela podroz tam i z powrotem miala zajac tydzien. Sprawdzilismy mape, obliczylismy nasze marne szanse.. i ruszylismy na polnoc :) tego samego dnia udalo nam sie dotrzec do Fairbanks i to do samego lotniska! Scott ktory nas zawozil sporo zbczyl z drogi zeby pomoc nam sie dostac tam gdzie chcemy. Na lotnisku skierowalismy kroki do wypozyczalni samochodow, w ktorej pani zastrzegla, ze zabrania sie jezdzic po nieutwardzonych drogach.. niestety wiekszosc naszej trasy miala byc wlasnie taka..zrobilismy niewyrazne miny po czym stwierdzilismy (tylko miedzy soba), ze zaryzykujemy skoro juz jestesmy tak blisko.. podpisalismy umowe, odebralismy kluczyki i ruszylismy... Dostalismy samochod z peknieta przednia szyba, co w sumie bylo nam na reke, bo w razie kolejnego pekniecia, ktorego bardzo sie obawialismy, nie musimy placic za szkody. Rozpaczal sie kolejny wyscig z czasem..  mielismy do pokonania tysiac mil, po piecset w kazda strone i tylko 48 godz zeby tego dokonac. Prowadzilismy samochod na zmiane do 4 w nocy, po czym przerwa na krotki sen i dalej w droge. Raczej urokliwa droga, potrafila przerodzic sie miejscami w zamglone blotniske grzezawisko, do tego pedzace po trasie ciezarowki nie ulatwialy nam podrozowania. Dotarlismy do miejscowosci Deadhorse ("martwy kon", coz na urocza nazwa) z ktorej juz tylko 10 mil dzielilo nas od Morza Beauforta. Niestety dalej rozciagal sie prywatny teren firm naftowych do ktorego dostep mozliwy jest jedynie poprzez zorganizowana wycieczke, ktora nalezy zarezerwowac przynajmniej 24 godziny wczesniej.. nie mielismy tyle czasu.. szkoda bylo jechac taki kawal i nie dotrzec nad sama wode.. sprobowalismy jeszcze podpytac kierowce autobusu, ktory jak sie okazalo mial najwiecej do powiedzenia i dzieki ktoremu za dwie godziny siedzielimy wraz z reszta pasazerow w busiku zmierzajacym nad Ocean Arktyczny. Po 15 min jazdy wysiedlismy nad woda wzruszeni, ze udalo nam sie dotrzec szczesliwie az tutaj.. chwila zadumy po czym ruszamy w droge powrotna, tym razem juz na wiekszym luzie (wiedzielismy, ze zmiescimy sie w czasie) podziwiajac w zachwycie zmieniajacy sie krajobraz. W niedziele rano dotarlismy do Fairbanks. Szczesliwie po drodze udalo sie zahaczyc o myjnie samochodowa, by zmyc porzadnie zaschniete slady naszego wystepku. Odstawialismy lsniacy samochodzik do wypozyczalni, zastanawiajac sie jak sie wydostac z lotniska.. stanelismy przy jednym z wyjazdowych slimakow i po pol godzinie siedzilismy wygodnie w samochodzie jadacym w strone Anchorage. Robilo sie pozno a kolejne samochody podwozily nas na coraz krotszych odcinkach. W koncu ok godziny 20 postanowilismy rozbic namiot na polu namiotowym przy ktorym sterczelismy juz od pol godziny i porzadnie odespac dwudniowa jazde do Prudhoe Bay. Musielimy byc ostro wymeczeni bo wstalismy prawie kolo poludnia. Szybkie sniadanko, goraca herbata (tego dnia bylo naprawde zimno) i w droge. Dzien byl pochmurny i deszczowy i srednio fajnie stalo sie w takich warunkach na stopa.. na szczescie znalezli sie dobrzy ludzie, ktorzy dowiezli nas do Anchorage.. ci ostatni specjalnie zawrocili z drogi by nas zabrac! Para Amerykanow, ktorych poznalismy w drodze zaproponowala wspolny nocleg u kobiety udostepniajacej swoja "kanape" podroznikom. Wszystkie kanapy co prawda miala juz zajete ale wielki namiot w ogrodku, prywatna lazienka i ogromna kuchnia do uzytku to i tak wiecej niz bysmy mogli oczekiwac..tej nocy swieze alaskanskie powietrze dotlenialo nasze ostatnie alaskanskie sny.. ostatni dzien na Alasce spedzilismy biegajac po deszczowym Anchorage.. byl plan zeby jeszce sprobowac zobaczyc cokolwiek z pieknej poludniowej czesci, gdzie gory pelne lodowcow zanurzaja sie w oceanie.. ale pogoda pokrzyzowala nam szyki.. z wielkim niedosytem i mocnym postanowieniem powrotu opuszczamy cudna Alaske nie mogac uwierzyc, ze to juz koniec naszej podrozy przez ameryki.. ale nie koniec naszych marzen! :)
zwlaszcza, ze dlugo wyczekiwana wizyta w ny jeszcze przed nami!
NYC here we come!

kanadyjski Yukon, w drodze na Alaske

z Marta w poczekalni autobusowej w srodku nocy

jeszcze w Kanadzie

Witamy na Alasce!

alaskanska losica

Piotrek i Gary

deszczowy wesoly poranek

lodowiec

uciekajace renifery

Denali Highway

pozegnanie z Garym

autostopem przez Alaske

Buddy - pies ktory chcial jechac na stopa

niesamowity Scott

droga na polnoc

alaskanski kwiat narodowy (ten rozowy)

rurociag towarzyszyl nam przez wieksza czesc drogi

hotel w Prudhoe Bay

"urocza" miescina nad Oceanem Arktycznym

Maslanki na drugim koncu swiata


Prudhoe Bay




punkt widokowy na najwieksza atrakcje Alaski


Prudhoe Bay



 Gary ciagle powtarzal: gdy Fireweed jest rozwy, losie sa tlusciutkie


w drodze powrotnej z Deadhorse


 wcale nie widac gdzie bylismy.. ;)


 ostatnia autostopowa rodzinka

 indianski cmentarz prawoslwany kolo Anchorage


na lotnisku w Anchorage.. pozegnanie z Alaska



poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Seattle, USA

Wyruszalismy z Indio w Kalifornii slonecznym pustynnym porankiem. Z brzuchami pelnymi Burtowego sniadania i torba kanapek na droge. Amerykanski greyhound (firma obslugujaca autobusy) zaskoczyla nas bardzo nieamerykansko.. najpierw nie moglismy znalezc dworca, bo okazalo sie ze przeniesli go w inne miejsce, potem okazalo sie ze w nowym miejscu pani nie posiada drukarki wiec nie ma jak nam wydrukowac biletow. Stary rachunek po nasadce do kluczy,  na ktorym zapisalismy sobie numer naszej rezerwacji mial nam zapewnic dostanie sie na poklad. Jakos nie chcialo mi sie wierzyc, ze takie numery przejda w usa, ale jak sie potem okazalo nie bylismy jedymi, ktorym kierowca musial wierzyc na slowo.. Ruszylismy w droge.. po godzinie udalo sie znalezc dworzec, na ktorym dysponowano drukarka, wiec dostalismy w koncu nasze bilety. Przesiadka w Los Angeles i kolejne kilkanascie godzin jazdy. Autobus wypchany do ostatniego siedzenia z przemilym kierowca objasniajacym gdzie jestesmy, gdzie bedziemy i ile mamy opoznienia, nie nalezal do najwygodniejszych.. siedzenia sie praktycznie nie rozkladaly, male telewizorki wisialy niebezpiecznie nad glowami nie pamietajac kiedy ostatni raz byly w uzytku..to byla ciezka noc.. dodatkowo zeby uprzyjemnic pasazerom podroz, wyganiano nas w srodku nocy z autobusu, by posprzatac nasze legowiska.. wysiedlismy pol przytomni w Seattle.. skonczyly sie czasy tanich hoteli zaraz przy dworcu.. w ogole czasy tanich hoteli! cale szczescie, ze naszym wygladem wzbudzilismy ciekawosc dwoch mlodych pasazerow autobusu, ktorzy po wypytaniu nas skad i gdzie jedziemy, polecili nam tania, choc nie cieszaca sie dobra slawa dzielnice Seattle na nocleg. Z centrum wsiada sie w autobus 358 ktory dojezdza do ulicy Aurora, na ktorej mozna znalezc cos na kazda kieszen. Ludzie w miejskim autobusie byli bardzo pomocni, kierowca wypatrywal dla nas hotelu, podczas gdy starsze panie dawaly wyklad na temat zachowywania sie w niebezpiecznych dzielnicach.. Po tej rozmowie juz wiemy zeby brac z przymruzeniem oka to co mowia Amerykanie. Dzielnica spsokojna, z pieknym widokiem na zatoke.. oprocz dwoch opustoszalych straszacych pozostalosci po hotelach bylo calkiem  przyjemnie. Znalezlismy tani pokoj, ktory luksusem nie grzeszyl ale na jedna noc byl ok. Wieczorem podjechalismy do centrum zobaczyc troche miasta. Nie mielismy sily by lazic po slynnych tutejszych klubach, ale postanowilismy wjechac na wieze widokowa (Space Needle) z ktorej mozna podziwiac panorame miasta przy zachodzacym sloncu, z przepiekna gora Mt Rainier w tle.. To byla bardzo bardzo krotka wizyta w Seattle.. rankiem nastepnego dnia wsiadalismy juz w autobus do Vancouver..

przed budynkiem Muzeum Science Fiction

Space Needle (Kosmiczna Igla)

panorama Seattle z Mt Rainier w tle

czekajac na zachod slonca




Seattle noca..

czyste, spokojne pokoje.. nigdy nie wierz reklamie!!

niedziela, 31 lipca 2011

Cathedral City, Joshua National Park, USA

Po tym jak przekroczylismy granice, wsiedlismy w autobus, na ktory poprzedniego dnia kupilismy bilety i wysiedlismy dopiero w centrum San Diego. Tam juz czekal na nas Burt, nasz znajomy z promu do Brazylii, u ktorego mielismy zregenerowac sily przed dalsza podroza. Burt byl tak kochany i wyjechal po nas az do San Diego oszcedzajac nam kolejnych 7 godzin w autobusie. Po dwoch godzinach jazdy (tyle zajmuje ta sama droga samochodem) wysiadalismy w pieknym kalifornijskim Cathedral City, ktore lezy zaraz przy Palm Springs. Czekal juz na nas przytulny pokoik i Chuck ze stolem zastawionym jedzeniem. Milo bylo zjesc cos innego niz taco z fasola :) Wszyscy nie moglismy uwierzyc ze czas tak szybko zlecial.. przeciez dopiero co zegnalismy sie na statku..Reszte dnia wypelnily opowiesci z podrozy przeplatanej praniem calej zawartosci naszych plecakow i moczeniem sie w basenie w towarzystwie kudlatego Cosmo.. wieczorem przyrzadzona przez Burta pyszna kolacja na tarasie, przy blasku swiec i  naszych wdziecznych maslankowych oczu.. Niedzielnym porankiem zostalismy odstawieni do kosciola, po czym zabrani na zwiedzanie wlasnie budowanego domu w gorach.. chodzac po pachnacych farba pokojach zastanawialismy sie kiedy my doczekamy sie chwili.. w ktorej poklocimy sie o kolor scian w naszym domu :) Wieczorem Brian, przyjaciel Burta i Chucka zabieral nas na kolacje do tajskiej knajpki w Palm Springs. Jedzenie bylo przepyszne a rozmowy bardzo inspirujace.. Nastepnego dnia rowniez z Brianem wybralismy sie na zwiedzanie Parku Narodowego Joshua Tree.  Dotarlismy tam nieco przed zachodem slonca, ktory byl jednym z piekniejszych na trasie. W calej wyprawie towarzyszyla nam spora ekipa przewodnikow, najlepszych jakich do tej pory mielismy!  Carolina i dzieciaki byly niesamowite, wiedzialy o parku wszystko, znaly kazda sciezke, kazda rosline i wiek kazdego kamienia.. Wrocilismy z parku oczarowani.. Kolejny dzien minal na lepieniu pierogow i gotowaniu barszczu. Jeszcze na promie Piotrek obiecal (po tym jak podano nam barszcz, wygladajacy raczej jak zupa grzybowa z poprzedniego dnia), ze kiedys chlopaki sprobuja prawdziwego polskiego jedzenia. Do dyspozycji mielismy ogromna kuchnie, ktora ledwo pomiescila piotrkowa produkcje pierogow :)  Na kolacje przybyl rowniez Richard, ktory wtorowal reszcie towarzystwa w wychwalaniu piotrusiowych przysmakow. To byl niesamowity wieczor.. siedzielismy przy spoznionym wigilijnym stole w wydaniu kalifornijskim, gdzie barszcz serwuje sie w szklankach do martini i wspominalismy dluga droge, ktora musielismy pokonac, zeby byc dokladnie w tym miejscu, w tej chwili i w tym niesamowitym towarzystwie.. Richard tak sie rozsmakowal w pierogach, ze w ramach dziekczynienia zabral nas wszystkich nastepnego wieczoru do restauracji.. to byl jak sie okazalo nasz ostatni wieczor w Kalifornii.. przyjemnie sie wypoczywalo w Cathedral City, ale trzeba bylo postanowic co dalej.. i to postanowic konkretnie, bo w podrozowaniu po USA czy Kanadzie niezaplanowany pobyt to niestety bardzo drogi pobyt, ceny biletow kupowanych w ostatniej chwili sa zawsze bardzo wysokie.. nie ma tu miejsca na spontanicznosc, no chyba ze ktos ma sporo pieniedzy i czasu, ktorych na tym etapie nam juz niestety brakowalo.. Chuck widzac  nasze problemy z ustaleniem wersji dalszej podrozy, chwycil za tel i za 10 min mielismy juz bilety lotnicze na Alaske i do NYC.. krotka pilka :) nocne obrady przyniosly jednak zmiane planow i bilet lotniczy na Alaske zastapilismy biletem na autobus do Seattle :)   w tym momencie skonczylo sie dla nas beztroskie pdrozowanie a zaczal wyscig z czasem..

Park Narodowy Joshua Tree 

nasi przewodnicy


drzewko Jozuego (Joshua tree)

z Brianem w Palm Springs

tak serwowano barszcz :)

wigilia w wydaniu kalifornijskim

niestrudzony Cosmo

nierozlaczni..

Piotrek i Burt i pogaduszki przy winie

kalifornijska ekipa