Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chile. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chile. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 22 lutego 2011

San Pedro de Atacama, Chile

San Pedro de Atacama to miasteczko zupelnie inne niz wszystkie dotychczas przez nas odwiedzane.. male gliniane domki, dachy pokryte sloma, waskie uliczki pelne knajpek, straganow i turystow.. z jednej strony pustynia Atacama, z drugiej pasmo osniezonych wulkanow..niesamowite miejsce..
Zaraz po zwiedzaniu kopalni zapakowalismy sie w autobus i wyruszylismy do San Pedro. Dotarlismy tam poznym wieczorem.. mielismy namiary na dobry hostel ale na dworcu zgarnal nas wlasciciel kempingu oferujac lepsza cene i transport na miejsce. Dobrze ze sie zdecydowalismy, bo nastepnego dnia okazalo sie ze nasz hostel, jak i kilka innych ktore odwiedzilismy, mial komplet gosci. Rankiem wyruszylismy na poszukiwania wycieczki po okolicy. Zaszlismy do polecanej przez nasz przewodnik agencji, mila pani objasnila nam wszystkie mozliwe atrakcje i podala jak sie okazalo troche wysoka cene. Szukalismy dalej.. Trafilismy na agencje mlodego Boliwijczyka, z ktorym udalo sie (mimo naszych nedznych w tym zakresie umiejetnosci) wytargowac dobra cene. Poczatkowo chcielismy jechac z San Pedro na 3 dniowa wycieczke w jedna strone do Boliwii, ale nasz nowy boliwijski amigo przyznal ze taniej bedzie dojechac do Uyuni autobusem i na miejscu wykupic taka wycieczke, podal nam tez namiary na agencje swojego brata, ktora organizuje takie wypady, podobno nie jest najtansza ale za to solidna.. zobaczymy na miejscu :) Ostatecznie pierwszego dnia zdecydowalismy sie na wycieczke nad Laguna Cejar, slonego jeziora, w ktorym plywaja nawet ci co nie umieja plywac :) niesamowite wrazenie jak sie po prostu siada na wodzie i siedzi! Odkad uslyszalam o Morzu Martwym i efekcie unoszenia sie na wodzie zawsze chcialam tego doswiadczyc..no i Chile spelnilo to marzenie :) po wyjsciu z takiego jeziorka ma sie na sobie tyle soli ze zapelniloby sie kilka solniczek. Kierowca naszego busika oplukal nas lekko slodka woda ktora przytargal w baniaku i ruszylismy dalej. Kolejnym przystankiem byly Ojos del Salar, czyli dwa oczka wodne, wydrazone niegdys w nadziei na znalezienie ropy, a dzis miejsce skokow ze stromego brzegu do wody i plukania sie z soli po wizycie nad Cejar. Piotrek od razu wskoczyl do wody.. mi zajelo to troche wiecej czasu :) Wypluskani w slodkiej wodzie, przebrani w suche ciuszki ruszylismy na zachod slonca na Salar de Atacama. Ludzi bylo mnostwo bo wszystkie wycieczki ruszaja o tej samej godzinie (o 16tej San Pedro zapelnia sie busami) i jada ta sama trasa..na koniec dnia kazdy busik wystawil swoj maly stoliczek z chipsami i piscosour i czekal az jego pasazerowie naciesza sie zachodem slonca.. stalismy z Piotrkiem zachwyceni jednym z piekniejszych zachodow slonca jakie widzielismy.. troche przypominal nam ten z ostatniej wycieczki do Yellowstone gdzie niebo odbijalo sie w tafli wody.. (pozdrawiamy cala ekipe yellowstonowa!) Nastepnego dnia mielismy w planach zobaczyc Doline Ksiezycowa, poczatkowo miala to byc wyprawa rowerowa  ale ze ja nieco podupadlam na zdrowiu wolelismy nie ryzykowac targania ze srodka pustyni mnie i dwoch rowerow przez Piotrka.. pojechalismy z naszym ulubionym biurem.. Dolina ciekawa choc zachod slonca juz nie tak spektakularny.. Po drodze mijalismy milosnikow sandboardingu, czyli zjazdow po wydmach na deskach..czego to juz sie nie wymysli zeby sciagnac turystow! Nasz pobyt w San Pedro dobiegl konca.. Okazalo sie ze nie ma dogodnego polaczenia San Pedro z Uyuni i trzeba wracac do Calamy. Mielismy jeszcze male przeboje z firma przewozowa (Atacama 2000), ktora sprzedala wiecej biletow niz bylo miejsc w autobusie i czesc pasazerow nie zalapala sie na kurs.. w tym my..lekko podkurzeni poprosilismy o zwrot pieniedzy i szczesliwie zalapalismy sie na ostatnie dwa miejsca u innego przewoznikia. Jak sie okazalo z Calamy autobusy do Uyuni jezdza co drugi dzien wiec przyszlo nam zabawic tu dluzej niz planowalismy. W naszym malym pokoiku mamy tv wiec Piotrek jest juz na biezaco jesli chodzi o Kryminalne Zagadki NY :) ja z kolei przedeptalam cale miasto w poszukiwaniu kafejki internetowej ze skypem.. i zrezygnowana zasiadlam ostatecznie w pierwszej lepszej by nadrobic zaleglosci mailowo-blogowe. Jutro ruszamy do Boliwii! wyjazd 5.45 rano! Zabieramy zapasy jedzenia i papieru toaletowego, bo zdaje sie zaczela sie w koncu slynna Ameryka Poludniowa ;)



San Pedro de Atacama

na naszym kempingu

kempingowy slodziak

Laguna Cejar

Ojo del Salar

Salar de Atacama

zachod slonca nad Salar de Atacama

Valle de la Luna
sandboarding


Superman okazal sie naszym przewodnikiem po Dolinie Ksiezycowej :)


 w chilijskiej Dolinie Smierci
 czekajac na zachod slonca w Dolinie Ksiezycowej


Kosciolek San Pedro w San Pedro 




piątek, 18 lutego 2011

Calama, kopalnia Chuquicamata, Chile

Tego posta tak jak obiecalam dedykuje Scottowi! gdyby nie on nie zdazylibysmy na autobus i nie siedzielibysmy teraz w Calamie. Scott you are our hero!! Jak zwykle wyszlismy z hostelu troche pozniej niz planowalismy ;) Scott towarzyszyl nam w drodze do metra bo chcielismy mu oddac karte na przejazdy, ktora ktos potem moglby uzyc. Metro juz stalo na peronie a my zegnalismy sie w pospiechu ze Scottem gdy on nagle zapytal czy wiemy z ktorego terminalu mamy jechac. My ze tak bo wczesniej sprawdzilismy sobie wszystko czujac ze potem nie bedzie czasu na szukanie :) Scott zdazyl tylko krzyknac zebysmy jechali na jakis inny terminal ale bylo za pozno na objasnienia, popedzilismy do metra.. Stoimy i czekamy dluzsza chwile na zamkniecie drzwi, gdy nagle Scott wpada do naszego wagonu. ``musialem z wami jechac, to metro czekalo zebym do niego wsiadl, zaloze sie ze nie wiecie gdzie macie jechac`` Faktycznie, okazalo sie ze w Santiago sa 3 terminale autobusowe a my wybieralismy sie do tego, z ktorego autobusy jada na poludnie..nr platformy by sie zgadzal ale nie znalezlibysmy tam naszego autobusu..Scott pracowal kilka lat na terminalach wiec zna je jak wlasna kieszen, wysadzil nas na wlasciwej stacji metra i swoimi skrotami zaprowadzil pod sam autobus.. mielismy 5 min do odjazdu! Zapakowalismy sie do srodka wciaz nie mogac uwierzyc co wlasnie sie stalo..Scott zostal okrzykniety naszym aniolem! a nam potwierdzila sie zasada ze nie powinno sie niczego marnowac :) recykling karty na metro dlugo pozostanie w naszej pamieci..
Do Calamy przyjechalismy po 24 godz jazdy niesamowicie umordowani..byl wieczor, zadnej informacji o noclegach.. dobrze ze choc kafejka internetowa byla czynna, ja przeszukiwalam informacje o noclegach, Piotrek poszedl sie zorientowac jak wyglada sprawa autobusow do San Pedro. Podczas moich poszukiwan trafilam na blog pewnego Polaka, ktory 2 razy probowal dostac sie do kopalni, ktora jest tutejsza jedyna atrakcja, z marnym skutkiem, podobno wielka dezinformacja, nikt nic nie wie i ogolnie szkoda zachodu.. my planowalismy sie tam wybrac nastepnego dnia, jednak ja bylam gotowa zrezygnowac po przeczytaniu jego relacji.. ostatecznie postanowlismy jednak sprobowac, w koncu nie bylo nic do stracenia bo wycieczka miala byc darmowa. Na dworcu spotkalismy mlodego goscia ktory wytlumaczyl jak dojsc do najblizszego hostelu. Dostalismy maly pokoik z malym lozkiem na ktorym ledwo sie pomiescilismy. Rano Piotrek poszedl sprawdzic w agencji turystycznej jak wyglada sprawa wycieczek do kopalni. Okazalo sie ze na dzis maja juz komplet pasazerow ale mozemy jechac o 13 do miejsca z ktorego odjezdza autobus i liczyc ze moze ktos zrezygnowal. Wsiedlismy w colectivo, czyli cos pomiedzy autobusem a taxi, (wyglad taxowki, ale jezdzi stala trasa jak autobus :) i za 10 min wysiedlismy przy siedzibie Codelco, firmy zarzadzajacej kopalnia. Wpisalismy sie na liste rezerwowa zalujac ze nie przyjechalismy wczesniej bo bylismy ostatni w kolejce.. Ale szczescie nas nie opuscilo, sporo ludzi sie nie pojawilo i w autokarze starczylo miejsca dla wszystkich rezerwowych :) Dostalismy po czerwonym kasku i ruszylismy w trase. Kopalnia Chuquicamata to najwieksza na swiecie odkrywkowa kopalnia miedzi, dzieki niej Chile jest wiodacym dostawca tego surowca. Najpierw dojechalismy do miasteczka Chuquicamata, ktore od 2008 roku jest zupelnie opuszczone, podobno przeprowadzono wszystkich pracownikow kopalni w celach zdrowotnosciowych do Calamy.. Potem zostalismy poproszeni o nalozenie kaskow i zapiecie pasow..wjezdzalismy na teran kopalni. Dojechalismy do tarasu widokowego z ktorego mozna bylo podziwiac ogromny obszar jaki zajmuje kopalnia: 5km na 3 km na 1km gleboka. Kopalnia pracuje 24 godz na dobe i wydobywa ogromne ilosci miedzi. ``Samochodzik`` ktory wozi kruszec z dna kopalni zabiera jednorazowo do 400t. Widok robil wrazenie.. Do tego fakt ze wycieczka jest darmowa a przewodniczka objasniala wszystko w dwoch jezykach bylo naprawde imponujace. Co prawda nic nie zgadzalo sie z opisem w przewodniku, ani godziny wycieczek ani pukt zbiorczy wszystkich zainteresowanych, ale najwazniejsze ze udalo nam sie tam dotrzec :)


Scott our angel

opuszczone miasteczko Chuquicamata

w drodze do kopalni

kopalnia Chuquicamata

opona do tego samochodzika kosztuje 40 tys dolarow

jedna lycha laduje na samochod jednorazowo 100 ton kruszywa

środa, 16 lutego 2011

Valparaiso, Chile

Wrocilismy do Santiago z Choshuenco z plecakiem w polowie mokrych a w polowie uwedzonych rzeczy. Nawet nie bylo czasu na wypakowanie, szybki prysznic i lecimy.. przed hostelem czekal juz na nas Pablo, ten sam ktory wiozl nas niegdys na lodowiec Perito Moreno.. Pablo i Soledad mieszkaja w Santiago i bylo nam bardzo milo ze chcieli sie z nami znowu spotkac. Do tego zaproponowali nam wspolne zwiedzanie okolicy. Niedzielnym rankiem, niestety bez Soledad, ruszylismy do Valparaiso. Po drodze moglismy podziwiac chilijskie winnice pieknie usytuaowane na wzgorzach. Nasze zwiedzanie rozpoczelismy od kurortu Viña del Mar, miejsca wypoczynku Chilijczykow z Santiago. Zrobilismy rundke wokol plazy, zatrzymalismy sie na kilka zdjec i ruszylismy dalej. Trudno nawet zauwazyc gdzie konczy sie Viña a zaczyna Valparaiso. Dojechalismy na miejsce, zaparkowalismy samochod, zlapalismy w locie po kubeczku mote i ruszylismy piechotka przez miasto. Valparaiso to niegdys wazne miasto portowe Chile, jednak po otwarciu kanalu panamskiego i trzesieniu ziemi nieco podupadlo. To tez siedziba chilijskiego parlamentu (tylko pozazdroscic miejscowki :) Miasto bardzo specyficzne bo zbudowane na skalistych wzgorzach, kolejne poziomy miasta sa polaczone ze soba bardzo stromymi schodami. Zeby oszczedzic sobie wchodzenia mozna skorzystac z jednej z wielu kolejek, ktore kursuja miedzy dolnym i gornym miastem. Jest to ciekawe przezycie bo wagoniki sa z poczatku XX w, wpuszczaja do srodka tylko po 6 osob, kolejka wjezdza po torach po niesamowicie stromym zboczu wydajac przy tym odglosy jakby sie miala rozsypac. Domy w Valparaiso sa bardzo kolorowe i czasem wiszace nad przepascia, podlaczone do slupow ogromna iloscia grubasnych kabli, w gornej czesci miasta waskie klimatyczne uliczki, piekne widoki na zatoke i..kolejny dom Nerudy. Piotrek nie mogl przepuscic okazji i zaciagnl nasza trojke na zwiedzanie. Dom bardzo ciekawy choc podobny do tego w Santiago. Tym razem korzystajac z nieuwagi ochroniarza udalo nam sie zrobic kilka zdjec. Piotrek chyba odnalazl w Nerudzie wielka inspiracje bo planuje odwiedzic jeszcze trzeci dom! 2 godz drogi od Santiago w miejscowosci Isla Negra. Ja mam tylko nadzieje ze nie przeniesie tych inspiracji na nasz dom bo to by oznaczalo drewnianego konia wycietego z karuzeli dla dzieci na srodku salonu. Po przedeptaniu co ciekawszych miejsc w Valp zostalismy zaproszeni na lunch. Pablo wybral urocza resturacje z tarasem na zatoke. Nie czesto zdarza nam sie jadac w takich miejscach podczas naszej podrozy wiec chlonelismy te chwile z wielka wdziecznoscia.. Wykorzystalismy okazje i  poprobowalismy chilijskiej kuchni, ja zamowilam jakas papke z kraba a Piotrek kalmary w sosie (lekko przypominajacym bloto) z ryzem. O dziwo wszystko bardzo nam smakowalo! Do tego chilijskie winko i piekny widoczek, urocze zakonczenie dnia w Valparaiso. W blogich nastrojach zapakowalismy sie do samochodu i ruszylismy w droge powrotna do Santiago. Az zal sie bylo rozstawac ale obiecalismy sobie jeszcze sie spotkac! albo w Chile albo w Polsce :) Pablo dziekujemy za wspanialy dzien w Valparaiso!!

Troche sie zasiedzielismy w tym Santiago.. czas ruszac naprzod! nastepny przystanek Calama.. mial byc San Pedro de Atacama ale znalezlismy bardzo tanie bilety do Calamy (pewnie dlatego ze to ostatnie dwa miejsca, i znowu przy toalecie) a stamtad juz tylko godzinka drogi do San Pedro. Wyruszamy dzis wieczorem, zabieramy pojemnik osmiornicy z ryzem ´´ po japonsku´´przyrzadzonej przez Piotrka (maslanek podpatrzyl  jednego dnia w hostelu Japonczykow przygotowujacych gulasz z osmiornicy i nastepnego dnia przybiegl z 3 razy wieksza osmiornica, ktora jemy juz od 2 dni.. ;) ja jeszcze przez wyjazdem przynioslam Scottowi ptaszka do hostelu :) biedak nie moze latac i probowal uciec od mlodego psiaka ktory mial swietna zabawe ganiajac sie z nim po calej ulicy..teraz ptaszyna wedruje sobie po hostelu..zeby tylko nikt jej nie rozdeptal.. dobra lece robic kanapki na droge, na wypadek gdyby jednak osmiornica nie wystarczyla ;)



Pablo! muchas gracias por todo!

dom slawnego architekta w Viña del Mar


Valparaiso
podroz wagonikiem
wyzsze partie miasta
zamiast kolejka mozna schodami

to sie nazywa dom budowany na skale


dom Nerudy

widok z domu Nerudy


obiadek :)


wtorek, 15 lutego 2011

Choshuenco, Chile

Wulkan Mocho Choshuenco to jedno z tych miejsc w Chile o ktorych nie pisza przewodniki, do ktorych trzeba dostac sie lokalnymi auobusami i gdzie mozna byc jedynym zagranicznym turysta. Wyprawa na jakis wulkan wisiala w powietrzu od czasu rozmowy Piotrka z naszym znajomym Izraelczykiem, ktory nie mogl sie nachwalic jakie to urocze miejsca odwiedzil w drodze do Santiago po chilijskiej stronie Andow. Na poczatku Piotrek wymyslil Pukon i tamtejszy wulkan, potem Osorno i park narodowy Puyehue. ostatecznie po rozmowie z  naszym hostelowym Scottem padlo na wulkan Choshuenco niedaleko miejscowosci o tej samej nazwie. Wyruszylismy z Santiago nocnym auobusem do Panquipulli (nazwy niektorych miejscowosci brzmia tak egzotycznie ze musze siedziec z mapa zeby je napisac poprawnie). Najtanszy przejazd oferowala firma Gambus. Przyzwyczajeni do argentynskich wygodnych autokarow mielismy nie maly problem zeby sie odnalezc w tym przyciasnawym autobusie, nie mowiac o tym zeby sie wyspac.. Rankiem dojechalismy na miejsce i za godzine mielismy kolejny autobus do Choshuenco, taki swojski lokalny autobus, ktory zabiera wszystkich chetnych i przez to jedzie pod gore 5 km/h. Przed wyjazdem zdazylismy jeszcze zawitac do informacji turystycznej i dostac jakies mapki okolicy.. za duzo to z nich nie wynikalo ale przynajmniej mialy nazwy wszystkich tych dziwnie brzmiacych miejscowosci. Pan kierowca wysadzil nas nie wiedziec czemu na obrzezach miasteczka a wszyskich innych zawiozl do centrum, chyba musimy bardziej sie przylozyc do hiszpanskiego ;) Choshuenco jest malym uroczym miasteczkiem polozonym nad jeziorkiem wsrod gor. Stad trzeba sie jeszcze dostac do Enco skad zaczyna sie szlak na wulkan. Niestety do Enco nic nie jezdzi wiec pozostaja nogi, ewentualnie stop. My ruszylismy ochoczo z buta ale szybko zmienilismy opcje na stopa, bylo goraco i duszno a plecaki wyjatkowo ciazyly.. poza tym mielismy jeszcze w perspektywie 8 (a jak sie potem okazalo 13!) km szlakiem do schroniska. Po drodze prawie nic nie jezdzi ale to prawie wystarczylo zeby dowiezc nas do miejsca w ktorym rozpoczyna sie szlak na wulkan. Ruszylismy pod gore z nadzieja ze moze jednak cos jeszcze  bedzie jechalo do schroniska i oszczedzi nam wspinaczki.. jedyne co jechalo to traktor, ktory nawet chenie chcial nas zabrac ale ze jechal w dol bylo nam to troche nie po drodze. Piotrek zabral sie tylko z panem do najblizszego ujecia wody zeby napelnic nasze zapasy. Do schroniska dotarlismy tuz przed zmrokiem podziwiajac wulkan oswietlony zachodzacym sloncem. Schronisko bylo zamkniete i jakby opuszczone, wiec rozbilismy namiot w miejscu, ktore nam sie wydawalo kempingiem a okazalo sie parkingiem. Noc byla ciepla i gwiezdzista..a miejsce prawdziwie urocze..Rano sloneczko, bezchmurne niebo, zapowiadal sie dobry dzien..pan pracownik schroniska sie odnalazl i kazal nam zwinac namiot i zostawic rzeczy w budynku. Troche nam to bylo nie na reke, po calym dniu w gorach znowu rozkladac namiot, ale jak sie okazalo dobrze sie stalo.. Wyruszylismy na wulkan ok 10, jakas godzine przed nami szla grupka osob z przewodnikiem. Najpierw 2 godziny w gore przez las i laki, caly czas dopingowaly nas wielkie konskie muchy, ktorych i tak podobno bylo mniej niz zazwyczaj.. nam ich wystarczylo! mimo calej naszej milosci do stworzenia kilka z nich zostalo usmierconych z niekryta satysfakcja.. Gdy skonczyla sie trawa skonczyl sie szlak.. trzeba bylo samemu kombinowac jak dalej isc. Dobrze ze udalo nam sie wypatrzec ekipe z przewodnikiem i odnalezc ich slady na sniegu. Ruszylismy za nimi. W pewnym momencie doszlismy do lodowca i nie bardzo wiadomo bylo co dalej.. dopiero z tak bliska widac bylo czym jest lodowiec, jakie to sa ogromne szczeliny i doswiadczylismy ze bez rakow nie ma szans po tym chodzic.Do tego nadciagnela wielka chmura i slychac bylo grzmoty wiec wygladalo na to ze zawrocimy.. zjedlismy w pospiechu torebke slynnych orzeszkow w karmelu ktora jechala z nami z Santiago i juz mielismy robic odwrot gdy nagle przejasnilo sie na tyle ze udalo sie wypatrzec slady stop. Postanowilismy jednak ruszyc na szczyt.. Po jakiejs godzinie wspinaczki widocznosc znowu bardzo sie pogorszyla, do tego stopnia ze nie bylo widac komplenie nic.. i powrocily grzmoty, tylko glosniejsze i blizej.. musielismy cos postanowic, dalismy sobie jeszcze 15 min na poprawe sytuacji.. nic sie nie poprawilo a tylko coraz mocniej grzmialo wiec nie bylo sensu isc dalej.. Piotrek zdecydowal ze wracamy.. Szlismy trzymajac sie wczesniej wydeptanych sladow i zastanawialismy sie jak my znajdziemy w tej mgle droge gdy skonczy sie snieg.. gdy weszlismy na skaly nadciagnela ogromna chmura, sypnelo na nas gradem i zagrzmialo tak potwornie ze ja struchlalam.. udalo mi sie namowic Piotrka zebysmy sprobowali przeczakac choc te nawalnice pod kamieniem, w tym czasie zdazylam odmowic wszystkie znane mi modlitwy, wezwac do pomocy wszystkie anioly i wszystkich swietych.. nie pamietam kiedy sie tak ostatnio balam, przestalam nawet liczyc czas od blysku do grzmotu bo w pewnym momencie juz nie bylo co liczyc.. burza atakowala nas ze wszystkich stron, do tego okazalo sie ze jestesmy w zlej dolince i musimy sie wrocic zeby znalezc szlak..Piotrek zachowal zimna krew i jakims cudem wyciagnal mnie spod tego kamienia, znalazl droge i przekonal zeby mimo burzy jednak isc dalej.. bylismy calkiem przemoczeni a deszcz na zmiane z gradem nie przestawal padac, szlak zamienil sie w rwacy potok i co jaki czas ktores z nas ladowalo w blocie. Na sam koniec znowu dopadla nas burza ale liczylam ze piorun wybierze jakies drzewo predzej niz nas wiec nie szukalam tym razem kryjowki.. droga dluzyla sie niasamowicie, wydawalo sie ze nigdy nie dotrzemy do tego schroniska.. gdy w koncu przekroczylismy jego prog musielimy chwile odczekac zeby dotarlo do nas ze sie udalo.. jakie szczescie ze zlozylismy rano ten namiot! przebralismy sie w suche rzeczy i usiedlismy przy kominku.. bylo nam tak dobrze.. za godzine dotarla ekipa z przewodnikiem ktora okazalo sie wracala jeszcze tego samego dnia do miasteczka.. spytalismy niesmialo przewodnika czy nie znalazloby sie dla nas miejsce.. na szczescie trafilismy na dobrego czlowieka, zaproponowal nam miejsce kolo siebie.. na pace pickupa :) siedzielismy w deszczu poubierani w pelerynki i trzymalismy sie mocno, zeby nie powypadac, bo droga byla kreta, miejscami podmyta a kierowca zdaje sie zapominal ze ma 4 osoby na pace.. przy tej jezdzie Carretera Austral to pan pikus :) w Choshuenco okazalo sie ze wszystkie tutejsze 2 hostele nie maja juz miejsc. kemping odpadal.. bylismy przemoczeni, zmarznieci i bylo nam wszysko jedno gdzie bedziemy spac byle na suchym :) trafilismy na dosc drogi (jak nie najdrozdzy na tej wyprawie) pokoj ale za to wlasciciel poczciwy, ugoscil nas herbatka i napalil w piecu zeby poschly nam rzeczy. Byl troche zdziwiony ze chcemy sie kapac w cieplej wodzie o tej porze (czyli o 20) bo zdaje sie ciepla woda miala byc w naszej lazience rano, ale udostepnil nam swoja bez problemow.. trzeba bylo tylko uwazac przy wyjsciu z niej bo akurat tam konczyla sie rynna i mozna bylo zaliczyc drugi, tym razem zimny, prysznic. W ogole konstrukcje tutejszych domow to dla nas zjawisko, czesto to tylko drewniane szkielety obite blacha.. ale najwazniejsze ze w pokoju nie kapalo nam na glowy :) zasnelismy szczesliwi ze tak milo zakonczyl sie nasz dzien :) nastepnego dnia siedzielismy do poludnia w cieplym pokoiku patrzac jak leje za oknem, po czym wrocilismy do Santiago nocnym autobusem w ktorym kupilismy dwa ostatnie miejsca.. kolo toalety..na szczescie pasazerowie byli laskawi i oszczedzili nam mozliwych atrakcji :) po przyjezdzie zdazylismy tylko wziac prysznic i ruszalismy na nastepna, tym razem zupelnie inna wyprawe..

czekamy we czworke na stopa :)

no i stop sie znalazl..

wulkan Choshuenco (okazalo sie ze to ten po prawej)

na szlaku


Piotrek mi ucieka..


nadciagaja czarne chmury


i biale tez..

przejasnilo sie



snieg! snieg! snieg!

atak na szczyt

troche nam widocznosc spadla


zegnamy sie z Choshuenco


sobota, 12 lutego 2011

Santiago, Chile

Znowu jedziemy do Santiago.. znowu, bo mielismy 3 dniowa przerwe na wspinaczke na wulkan. Piotrek tak sie uparl ze musimy wrocic na poludnie, bo tyle nas ominelo, ze nie bylo na niego sil! ale o tej wyprawie potem..
Pierwszy raz przyjechalismy do Santiago z Mendozy. Wczesniej przeprawa autobusowa przez Andy, widoki piekne, drogi bardzo krete a kierowca autobusu niezbyt zorientowany jesli chodzi o procedury na przejsciu granicznym. Mielismy niezla awanture ze nie mamy jakiegos papierka bez ktorego rzekomo nie wjedziemy do Chile i prawie nie wpuszczono nas do autobusu.. duzo krzyku o nic, bo przeszlismy bez zadnych problemow (w koncu nie pierwszy raz wjezdzalismy do Chile!) a pan kierowca dostal od nas przydomek ¨remolacha¨, zainteresowanych odsylamy do slownika pol-hiszp :)
Santiago de Chile, stolica kraju, zrobila na nas bardzo pozytywne wrazenie. Nie przepadamy za wielkimi miastami, ale tu czujemy sie naprawde dobrze. Moze tez dzieki hostelowi Tales (Concha y Toro 41), w ktorym pomieszkujemy podczas pobytu. Jego szef Scott, Amerykanin, ktory sprowadzil sie do Chile 15 lat temu, jest dosc specyficznie zakreconym gosciem, ale ujal nas (szczegolnie mnie) zamilowaniem do recyklingu :) recyklinguje wszysto co sie da, nawet zuzyte zapalki.. Scott jest bardzo pomocnym czlowiekiem choc trzeba trafic na jego dobry humor ;) na wejsciu dostaje sie przygotowane przez niego mapki z zaznaczonymi ciekawymi miejscami w Santiago. My zaczelismy nasza przygode od targu ulicznego, na ktorym zaopatrzylismy sie w swieze warzywa i owoce, moglismy poprobowac roznych egzotow i napatrzec sie do woli (co sie tyczy Piotrka) na filetowanie ryb.. za kazdym razem jak maslanek gdzies przepadal, odnajdywalam go przy stoisku z rybami wpatrzonego z zachwytem w wymachujacych nozami oprawcow.. wyszlismy z siatami pelnymi zdrowia i zajadalismy sie nimi przez kolejnych kilka dni. Zgodnie z sugestiami Scotta wybralismy sie na ¨darmowe¨ zwiedzanie, ktore nie jest do konca takie darmowe skoro pan przewodnik oczekuje sowitych napiwkow przypominajac o nich przy kazdej okazji.. ale ze mowil ciekawie sypnelismy groszem :) dowiedzielismy sie troche o historii Chile, o trudnych czasach Pinocheta w ktorych stalo sie godzinami po bochenek chleba (skad my to znamy :), o tym ze w swieto niepodleglosci w Chile kazdy ma obowiazek wywiesic w oknie flage a zapominalscy karani sa mandatem! Odwiedzilismy ¨cafe con piernas¨ (kawa z nogami), kawiarnie w ktorych od 15 lat Chilijczycy przychodza na kawe podawana im przez kelnerki w bardzo krotkich spodniczkach, zazwyczaj klientki przychodza na kawe a klienci na nogi :) sprobowalismy pysznego i specyficznego tylko dla Chile napoju ¨mote con huesillo¨, czyli kompotu z suszonych brzoskwini z dodatkiem gotowanej pszenicy, pychota!! mozna sie tym najesc i napic jednoczesnie, ja stalam sie jego absolutnym fanem i gdy tylko spotykalismy uliczny wozeczek sprzedajacy mote, nie moglam przejsc obok niego obojetnie :) okazalo sie tez, ze to wlasnie Chile jest ojczyzna orzeszkow w karmelu, ktore mozna kupic na ulicy. Podobno pomyslodawca firmy Nuts for Nuts na poczatku dzialalnosci, widzac ze nie idzie mu orzeszkowy interes w jego ojczystym kraju, za ostatnie pieniadze kupil bilet do Ameryki i tam na manhattanie wystawil sie ze swoimi orzeszkami. Amerykanie sie w nich rozsmakowali i dzis wlasciciel jest jednym z najbogatszych osob w Chile, a jego orzeszki mozna spotkac w wielu innych krajach. Nasze zwiedzanie Santiago konczylo sie przy domu Pablo Nerudy, najbardziej znanego chilijskiego poety, dumy wszystkich Chilijczykow. W Chile mowi sie ze poezja Pablo Nerudy odzwierciedla osobowosc Chile, a osobowosc Pabla Nerudy odzwierciedlaja jego domy. Mial gosc fantazje i oprocz tego wielka milosc do morza (ktorego tez bardzo sie bal, poniewaz nie umial plywac) i tak jego domy stylizowane sa na statki, z malymi niskimi pokojami przypominajacymi kajuty i pelne sa najrozniejszych rzeczy ze wszystkich zakatkow swiata w ktorych Neruda bywal, glownie jako dyplomata. W jednym z pokoi cala sciane zajmuje kolekcja rzezbionych drewnianych figurek przywieziona z Polski :) Zaraz po zwiedzaniu domu udalismy sie na wzgorze San Cristobal z ktorego mozna podziwiac zachody slonca. Jedyny minus to ze ostatnia kolejka ktora zwozi turystow na dol odjezdza 10 min przed zachodem.. postanowilismy jednak zostac i zgodnie ze slynnym maslankowym powiedzeniem ze ¨to nie moze byc tak daleko¨ zejsc sobie z gory na wlasnych nozkach. Po pol godz marszu zrobilo sie ciemno, zadnych latarni, zadnych wskazowek czy dobrze idziemy i Piotrek ktory jeszcze wymysli skrot przez las.. w koncu po ponad godzinie marszu, lekko ubloceni, dotarlismy do miasta..wystarczajaco wrazen jak na jeden dzien.. nastepnego dnia wybralismy sie na zwiedzanie muzeum prekolumbijskiego, ktore posiada bogate zbiory sztuki plemion zamieszkujacych niegdys rejony Ameryki Lacinskiej (wsrod figurek odnalezlismy sporo podobizn naszych znajomych :) a na obiad wybralismy sie na slynna zupe ¨paila marina¨ serwowana na targu owoco morza Mercado Central. W zupie plywaly kawalki ryby, osmiornicy, jakies muszelki i obiekty blizej nieokreslone, calosc posypana byla cilantro (taka jakby natka pietruszki) i skropiona sokiem z cytryny.. ja odwazylam sie sprobowac ale nie powiem zebym sie tym zajadala ;) Po powrocie do hostelu czekala na nas niespodzianka, Scott zaproponowal nam po kieliszku PiscoSour (chilijski drink: alkohol pisco, sok z cytryny, cukier i ubite kurze bialko) w pobliskim barze, zaraz nad hostelem, na romantycznym balkonie z widokiem na waskie uliczki i fontanne.. wspaniale zakonczenie pierwszego pobytu w Santiago.. nastepnego dnia wyruszalismy na wyprawe wulkaniczna..


droga przez Andy z Mendozy do Santiago

flaga ufunowana na 200 lecie odzyskania niepodleglosci, jej powierzchnia to 1/4 boiska do pilki noznej

Santiago, widok ze wzgorza San Cristobal
kawa z nogami :)

nasz uroczy hostel

moj 3 kubek mote con huesillos

slynna chilijska paila marina

na targu Mercado Central

czwartek, 27 stycznia 2011

Carretera Austral, Chile

Dawno juz nas tu nie bylo.. wiec sporo do opowiedzenia :) przez ostatni tydzien pokonywalismy Carretera Austral, czyli ¨poludniowa droga¨, niektorzy tlumacza rowniez poludniowa autostrada ale zwazywszy na stan drogi to tlumaczenie jakos mi nie pasuje (wyboista zwirowa droga, tutaj zwana ¨ripio¨ i nazwa sporo oddaje :)..droga ktora biegnie z polnocy na poludnie Chile i jest jedyna droga w tym rejonie.. widoki niesamowite! gory, jeziora, lodowce, lasy.. szkoda tylko ze nie bardzo bylo jak robic zdjecia bo uzaleznieni bylismy od naszych ¨dostawcow¨, czasem udalo sie cos pstryknac przez okno samochodu. Nie mielismy mozliwosci ani szczescia pokonac calej trasy ale postanowilismy kiedys tu wrocic, wynajac wlasny samochod i przejechac Carretera Austral od Puerto Montt az do Villa O´Higgins, lacznie ze wszystkimi atrakcjami po drodze. wszyscy chetni juz sie moga zapisywac!! :)
wyruszalismy do Chile z wspomnianego juz Perito Moreno, mielismy zerwac sie z samego rana i ruszyc na stopa ale Piotrka plecak sie zbuntowal od bycia wypychanym po brzegi i pol dnia zeszlo nam na zaszywaniu dolnej kieszeni w ktorej zepsul sie zamek (w koncu zaczynaja sie przydawac rozne gadzety ktore ze soba taszczymy :) Mimo poznej pory udalo sie zlapac stopa do granicy, tam juz przesiedlismy sie na busik ktory dowiozl nas do Chile Chico. Po drodze dluzszy przystanek na granicy, znaleziono pomidory u jednego z pasazerow, pol godzinna kontrola osobista i kara 200$! za dwa pomidory! a my sie oburzalismy ostatnim razem ze nam zabrali Piotrka kanapki z salami, dobrze ze nie wlepili nam kary. jedyne czego my sie obawialismy to makaron z tunczykiem ktorego nadmiar wiezlismy w pojemniku po lodach, ale nasz pierwszy i mam nadzieje ostatni przemyt poszedl sprawnie :) nikt sie nie zorientowal.. nie wiem czy moge sie tym tak publicznie chwalic :P drodzy Chilijczycy nasz makaron byl gotowany wiec na pewno zabilismy wszystkie bakterie! Noc spedzilismy na kempingu..juz nie pamietam kiedy ostatnio spalismy w lozku.. chyba od miesiaca bez przerwy okupujemy nasz zielony namiot. Nastepnego dnia ruszylismy dookola jeziora General Carrera, najwiekszego w Chile, trasa bajeczna, tylko nasz kierwoca mialam wrazenie nie do konca radzil sobie ze zwirowa waska droga, ale dowiozl nas szczesliwie. Brakowalo nam tylko 30 km do Puerto Bertrand do ktorego chcielismy dotrzec tego dnia.. dzien chylil sie ku zachodowi a tu nic nie jedzie, na dodatek dolaczylo do nas dwoch Izraelczykow wiec szanse na zlapanie czegokolwiek spadly znacznie.. jakims cudem gdy juz prawie dalismy za wygrana zatrzymal sie mlody chlopak wielkim pickupem i zafundowal nam wszystkim niezla jazde na pace jego samochodu. Koles jechal jak szalony, my ledwo upchnieci z naszymi plecakami musielismy sie niezle nawyginac zeby nie powypadac. Ale bylo przy tym duzo smiechu.. i byl deszcz.. i niezapomniane wrazenia :) no i dojechalismy tam gdzie chcielismy.. miasteczko okazalo sie kilkoma domkami, znalezlismy kawalek trawy ktory mial byc miejskim kempingiem i w lejacym deszczu rozlozylismy nasz domek. Tego wieczoru zupka chinska smakowala jak nigdy dotad! reszte jedzenia oddalismy mlodziutkiej suni ktora przyszla do nas i smutnymi oczami poprosila o cos do jedzenia, byla tak chudziutka ze mozna bylo policzyc wszystkie jej  kosteczki.. w Ameryce Poludniowej bezdomne psy biegajace po ulicach to normalna sprawa i my tez juz sie do tego prawie przyzwyczailismy, psiaki troche potargane ale w wiekszosci szczesliwe bo ludzie je dokarmiaja a one moga sie cieszyc wolnoscia.. ale ta sunia przedstawiala taki widok ze serce nam sie kroilo.. gdybysmy mogli zaadoptowac kazdego psiaka ktorego nam szkoda mielibysmy ich juz ze 20 :) codziennie mamy na sniadaniu inna mordke..ale karmimy tylko te wychudzone :) Rankiem ruszylismy na polnoc. Zabralismy sie z Paulem i Lisa az do Coyhaique, caly dzien w przemilym towarzystwie, nawet nasz plan max nie przewidywal ze zajedziemy tak daleko! po drodze dowiadywalismy sie o atrakcjach ktore sa dostepne w okolicy a ktore wlasnie nas omijnely.. nocleg na malutkim kempingu z kuchnia i ciepla woda, cieply obiad i ciepla noc.. rano pelni sil ruszylismy dalej, nie bylo problemu z zatrzymaniem samochodu, czasem czeka sie pol godziny czasem cztery, taka specyfika tej trasy.. ostatni samochod ktory nas wiozl tego dnia to znowu pick up i znowu na pace tylko tym razem nie bylo deszczyku wiec ostro sie kurzylo. Na wieczor dotarlismy do Puyuhuapi. Urocze miasteczko nad woda, w poblizu gorace zdrodla z ktorych niestety nie skorzystalismy, za to kemping to byl jakis koszmar! zostalismy zaproszeni do rozbicia namiotu w prowizorycznie zbitym z drzewa i wszystkiego co bylo pod reka domku, na podlodze piasek polany woda zeby sie za mocno nie kurzylo, sciany obciagniete folia zeby przypadkiem nie dostalo sie ani troche swiezego powietrza.. ja sie lekko podlamalam..i poszlam szukac czegos innego, okazalo sie ze mozna tez rozbijac namioty przed domem tego pana, pod drzewkiem przy stoliku.. odetchnelismy z ulga :) Rano nie spieszylismy sie za bardzo z wyruszaniem w droge, kemping byl pelen Zydow wiec dalismy im szanse wyjechac przed nami :) niestety chyba srednio im szlo lapanie stopa bo gdy doszlismy do wylotu miasta okazalo sie ze jestemy na koncu 20 osobowej kolejki.. przy czym niektorzy stali tam od 6 rano! stwierdzilismy ze tak to my sie stad nie wydostaniemy i poszlismy jeszcze kilometr dalej i ustawilismy przy wyjezdzie z malego osiedla liczac ze  moze ktos bedzie akurat stad wyjezdzal.. jakie bylo nasze zdziwienie gdy po ok pol godz zatrzymal sie samochod dostawczy jadacy z miasta, nie zabral nikogo z kolejki ale zabral nas :) mysle sobie to teraz juz z gorki, taki niesamowity poczatek dnia.. dojechalismy z señorem Tadeo do miasteczka La Junta i.. utknelismy.. czekalismy caly dzien.. dajac sobie kolejne pol godziny zanim sie stad zawiniemy, ale gdy zaczelo sie sciemniac trzeba bylo podreptac do miasteczka i poszukac jakiegos noclegu.. szczesliwie kepming byl cudownie zielony, z czysciutka lazienka, chyba najladniejszy na calej trasie. Rano ruszylismy z nowa porcja  nadziei.. ktora niestety z kazda godzina czekania topniala.. juz mielismy brac autobus gdy zatrzymali sie dwaj mlodzi chilijczycy wracajacy swoim wiekowym subaru z wakacji, upchnelismy sie jakos do srodka i nawet nie spotrzeglismy kiedy minala nam podroz, pozegnalne piwko..szkoda bylo sie rozstawac ale chlopaki jechaly do Argentyny. Dopiero co sie pozegnalismy a tu nadjechal autobus ktorym postanowilismy pokonac ostatnia godzine trasy.. Gdy dojechalismy do Chaiten stalo sie jasne dlaczego nic nie jechalo w ta strone.. bo to miasto prawie wymarle, dwa lata temu nastapil wybuch wulkanu i pyly zasypaly cale miasteczko, rzad nie chcial pomoc wiec ludzie wyprowadzili sie w inne miejsca.. zostali tylko nieliczni..miasto straszy opuszczonymi domami, i pylem wulkanicznym przewiewajacym z miejsca na miejsce..powietrze ciagle nim pachnie.. Chaiten funkcjonuje tylko dzieki temu ze stad odplywa prom do Puerto Mont na ktory dla nas niestety juz nie bylo biletow.. to samo z promem na wyspe Chiloe..probowalismy kazdej opcji, wszystkie promy albo wlasnie odplynely albo odplywaly dopiero za kilka dni.. wygladalo na to ze nie ma sie jak wydostac..musimy wracac tam skad przyjechalismy i jechac dokladnie tak jak nasi ostatni chilijscy przyjaciele.. nastepnego ranka czekalismy jako pierwsi na autobus do Futaleufu, nie chcielismy ryzykowac ze zabraknie miejsc wiec pojawilismy sie wczesniej a dzieki pani w iformacji turystycznej ktora podala nam zla godzine bylismy 3 godziny przed czasem..  ale szczesliwi ze chociaz autobus nam przypasowal, bo one tez kursuja co kilka dni. Wysiedlismy z nieukrywana ulga w Futaleufu skad wyruszalismy do Esquel w Argentynie. Jeszcze przed wyjazdem nieoczekiwane spotkanie w sklepie, poznalismy Maurycego ktory slyszac nasz polski zagail rozmowe, siedzielimy przy chilijskim piwku i gawedzilismy o podrozach, on podobnie jak my jedzie przed siebie bez zadnych terminow :) wypilismy zdrowie najlepszego brata na swiecie (wszystkiego najpyszniejszego Misio!!!) otrzepalismy sie z kurzu, ktory przez ten tydzien nas niezle oblepil i rozstalismy sie z Chile..ale tylko na jakis czas :)
dzis ruszamy do Bariloche..



Carretera Austral


Puerto Bertrand


z Paulem i Lisa w najslynniejszej w okolicy restauracji-autobusie



nasi chilijscy amigos, Gustavo i Estoban



w drodze do Puyuhuapi



tak sie podrozuje po Carretera Austral!


wiatr we wlosach..

pechowa miejscowka, tu utknelismy na 2 dni

drzewa zniszczone po wybuchu wulkanu

juz prawie tu spalismy!

mozna nosic dzieci na rekach.. mozna wozic taczka