czwartek, 27 stycznia 2011

Carretera Austral, Chile

Dawno juz nas tu nie bylo.. wiec sporo do opowiedzenia :) przez ostatni tydzien pokonywalismy Carretera Austral, czyli ¨poludniowa droga¨, niektorzy tlumacza rowniez poludniowa autostrada ale zwazywszy na stan drogi to tlumaczenie jakos mi nie pasuje (wyboista zwirowa droga, tutaj zwana ¨ripio¨ i nazwa sporo oddaje :)..droga ktora biegnie z polnocy na poludnie Chile i jest jedyna droga w tym rejonie.. widoki niesamowite! gory, jeziora, lodowce, lasy.. szkoda tylko ze nie bardzo bylo jak robic zdjecia bo uzaleznieni bylismy od naszych ¨dostawcow¨, czasem udalo sie cos pstryknac przez okno samochodu. Nie mielismy mozliwosci ani szczescia pokonac calej trasy ale postanowilismy kiedys tu wrocic, wynajac wlasny samochod i przejechac Carretera Austral od Puerto Montt az do Villa O´Higgins, lacznie ze wszystkimi atrakcjami po drodze. wszyscy chetni juz sie moga zapisywac!! :)
wyruszalismy do Chile z wspomnianego juz Perito Moreno, mielismy zerwac sie z samego rana i ruszyc na stopa ale Piotrka plecak sie zbuntowal od bycia wypychanym po brzegi i pol dnia zeszlo nam na zaszywaniu dolnej kieszeni w ktorej zepsul sie zamek (w koncu zaczynaja sie przydawac rozne gadzety ktore ze soba taszczymy :) Mimo poznej pory udalo sie zlapac stopa do granicy, tam juz przesiedlismy sie na busik ktory dowiozl nas do Chile Chico. Po drodze dluzszy przystanek na granicy, znaleziono pomidory u jednego z pasazerow, pol godzinna kontrola osobista i kara 200$! za dwa pomidory! a my sie oburzalismy ostatnim razem ze nam zabrali Piotrka kanapki z salami, dobrze ze nie wlepili nam kary. jedyne czego my sie obawialismy to makaron z tunczykiem ktorego nadmiar wiezlismy w pojemniku po lodach, ale nasz pierwszy i mam nadzieje ostatni przemyt poszedl sprawnie :) nikt sie nie zorientowal.. nie wiem czy moge sie tym tak publicznie chwalic :P drodzy Chilijczycy nasz makaron byl gotowany wiec na pewno zabilismy wszystkie bakterie! Noc spedzilismy na kempingu..juz nie pamietam kiedy ostatnio spalismy w lozku.. chyba od miesiaca bez przerwy okupujemy nasz zielony namiot. Nastepnego dnia ruszylismy dookola jeziora General Carrera, najwiekszego w Chile, trasa bajeczna, tylko nasz kierwoca mialam wrazenie nie do konca radzil sobie ze zwirowa waska droga, ale dowiozl nas szczesliwie. Brakowalo nam tylko 30 km do Puerto Bertrand do ktorego chcielismy dotrzec tego dnia.. dzien chylil sie ku zachodowi a tu nic nie jedzie, na dodatek dolaczylo do nas dwoch Izraelczykow wiec szanse na zlapanie czegokolwiek spadly znacznie.. jakims cudem gdy juz prawie dalismy za wygrana zatrzymal sie mlody chlopak wielkim pickupem i zafundowal nam wszystkim niezla jazde na pace jego samochodu. Koles jechal jak szalony, my ledwo upchnieci z naszymi plecakami musielismy sie niezle nawyginac zeby nie powypadac. Ale bylo przy tym duzo smiechu.. i byl deszcz.. i niezapomniane wrazenia :) no i dojechalismy tam gdzie chcielismy.. miasteczko okazalo sie kilkoma domkami, znalezlismy kawalek trawy ktory mial byc miejskim kempingiem i w lejacym deszczu rozlozylismy nasz domek. Tego wieczoru zupka chinska smakowala jak nigdy dotad! reszte jedzenia oddalismy mlodziutkiej suni ktora przyszla do nas i smutnymi oczami poprosila o cos do jedzenia, byla tak chudziutka ze mozna bylo policzyc wszystkie jej  kosteczki.. w Ameryce Poludniowej bezdomne psy biegajace po ulicach to normalna sprawa i my tez juz sie do tego prawie przyzwyczailismy, psiaki troche potargane ale w wiekszosci szczesliwe bo ludzie je dokarmiaja a one moga sie cieszyc wolnoscia.. ale ta sunia przedstawiala taki widok ze serce nam sie kroilo.. gdybysmy mogli zaadoptowac kazdego psiaka ktorego nam szkoda mielibysmy ich juz ze 20 :) codziennie mamy na sniadaniu inna mordke..ale karmimy tylko te wychudzone :) Rankiem ruszylismy na polnoc. Zabralismy sie z Paulem i Lisa az do Coyhaique, caly dzien w przemilym towarzystwie, nawet nasz plan max nie przewidywal ze zajedziemy tak daleko! po drodze dowiadywalismy sie o atrakcjach ktore sa dostepne w okolicy a ktore wlasnie nas omijnely.. nocleg na malutkim kempingu z kuchnia i ciepla woda, cieply obiad i ciepla noc.. rano pelni sil ruszylismy dalej, nie bylo problemu z zatrzymaniem samochodu, czasem czeka sie pol godziny czasem cztery, taka specyfika tej trasy.. ostatni samochod ktory nas wiozl tego dnia to znowu pick up i znowu na pace tylko tym razem nie bylo deszczyku wiec ostro sie kurzylo. Na wieczor dotarlismy do Puyuhuapi. Urocze miasteczko nad woda, w poblizu gorace zdrodla z ktorych niestety nie skorzystalismy, za to kemping to byl jakis koszmar! zostalismy zaproszeni do rozbicia namiotu w prowizorycznie zbitym z drzewa i wszystkiego co bylo pod reka domku, na podlodze piasek polany woda zeby sie za mocno nie kurzylo, sciany obciagniete folia zeby przypadkiem nie dostalo sie ani troche swiezego powietrza.. ja sie lekko podlamalam..i poszlam szukac czegos innego, okazalo sie ze mozna tez rozbijac namioty przed domem tego pana, pod drzewkiem przy stoliku.. odetchnelismy z ulga :) Rano nie spieszylismy sie za bardzo z wyruszaniem w droge, kemping byl pelen Zydow wiec dalismy im szanse wyjechac przed nami :) niestety chyba srednio im szlo lapanie stopa bo gdy doszlismy do wylotu miasta okazalo sie ze jestemy na koncu 20 osobowej kolejki.. przy czym niektorzy stali tam od 6 rano! stwierdzilismy ze tak to my sie stad nie wydostaniemy i poszlismy jeszcze kilometr dalej i ustawilismy przy wyjezdzie z malego osiedla liczac ze  moze ktos bedzie akurat stad wyjezdzal.. jakie bylo nasze zdziwienie gdy po ok pol godz zatrzymal sie samochod dostawczy jadacy z miasta, nie zabral nikogo z kolejki ale zabral nas :) mysle sobie to teraz juz z gorki, taki niesamowity poczatek dnia.. dojechalismy z señorem Tadeo do miasteczka La Junta i.. utknelismy.. czekalismy caly dzien.. dajac sobie kolejne pol godziny zanim sie stad zawiniemy, ale gdy zaczelo sie sciemniac trzeba bylo podreptac do miasteczka i poszukac jakiegos noclegu.. szczesliwie kepming byl cudownie zielony, z czysciutka lazienka, chyba najladniejszy na calej trasie. Rano ruszylismy z nowa porcja  nadziei.. ktora niestety z kazda godzina czekania topniala.. juz mielismy brac autobus gdy zatrzymali sie dwaj mlodzi chilijczycy wracajacy swoim wiekowym subaru z wakacji, upchnelismy sie jakos do srodka i nawet nie spotrzeglismy kiedy minala nam podroz, pozegnalne piwko..szkoda bylo sie rozstawac ale chlopaki jechaly do Argentyny. Dopiero co sie pozegnalismy a tu nadjechal autobus ktorym postanowilismy pokonac ostatnia godzine trasy.. Gdy dojechalismy do Chaiten stalo sie jasne dlaczego nic nie jechalo w ta strone.. bo to miasto prawie wymarle, dwa lata temu nastapil wybuch wulkanu i pyly zasypaly cale miasteczko, rzad nie chcial pomoc wiec ludzie wyprowadzili sie w inne miejsca.. zostali tylko nieliczni..miasto straszy opuszczonymi domami, i pylem wulkanicznym przewiewajacym z miejsca na miejsce..powietrze ciagle nim pachnie.. Chaiten funkcjonuje tylko dzieki temu ze stad odplywa prom do Puerto Mont na ktory dla nas niestety juz nie bylo biletow.. to samo z promem na wyspe Chiloe..probowalismy kazdej opcji, wszystkie promy albo wlasnie odplynely albo odplywaly dopiero za kilka dni.. wygladalo na to ze nie ma sie jak wydostac..musimy wracac tam skad przyjechalismy i jechac dokladnie tak jak nasi ostatni chilijscy przyjaciele.. nastepnego ranka czekalismy jako pierwsi na autobus do Futaleufu, nie chcielismy ryzykowac ze zabraknie miejsc wiec pojawilismy sie wczesniej a dzieki pani w iformacji turystycznej ktora podala nam zla godzine bylismy 3 godziny przed czasem..  ale szczesliwi ze chociaz autobus nam przypasowal, bo one tez kursuja co kilka dni. Wysiedlismy z nieukrywana ulga w Futaleufu skad wyruszalismy do Esquel w Argentynie. Jeszcze przed wyjazdem nieoczekiwane spotkanie w sklepie, poznalismy Maurycego ktory slyszac nasz polski zagail rozmowe, siedzielimy przy chilijskim piwku i gawedzilismy o podrozach, on podobnie jak my jedzie przed siebie bez zadnych terminow :) wypilismy zdrowie najlepszego brata na swiecie (wszystkiego najpyszniejszego Misio!!!) otrzepalismy sie z kurzu, ktory przez ten tydzien nas niezle oblepil i rozstalismy sie z Chile..ale tylko na jakis czas :)
dzis ruszamy do Bariloche..



Carretera Austral


Puerto Bertrand


z Paulem i Lisa w najslynniejszej w okolicy restauracji-autobusie



nasi chilijscy amigos, Gustavo i Estoban



w drodze do Puyuhuapi



tak sie podrozuje po Carretera Austral!


wiatr we wlosach..

pechowa miejscowka, tu utknelismy na 2 dni

drzewa zniszczone po wybuchu wulkanu

juz prawie tu spalismy!

mozna nosic dzieci na rekach.. mozna wozic taczka



 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz