poniedziałek, 28 marca 2011

Puno, Wyspy Uros, Peru

Wizyta w Puno byla bardzo krotka i przyjemna :) wyjechalismy z Boliwii z samego ranka zeby zdazyc zobaczyc wszystko w ciagu jednego dnia i zalapac sie na nocny autobus do Cusco. Z Copacabany wyruszylismy z tradycyjnym boliwijskim 45 min poslizgiem i po 20 minutach zameldowalismy sie na granicy z Peru. Formalnosci poszly bardzo sprawnie, gorzej z naszymi przesiadkami.. przerzucano nas z busa do busa, podwozono kawalek i znowu kazano sie przesiadac.. w koncu znalezlismy sie w tym wlasciwym do Puno, dotarlismy na miejsce ok 13. Zostawilismy bagaze w przechowalni na dworcu, kupilismy bilet na autobus do Cusco i poszlismy szukac portu, z ktorego mialy wyruszac wycieczki na plywajace wyspy. Port okazal sie 5 min riksza od dworca :) a tam juz czekali kapitanowie malych stateczkow chetni zabrac kazdego na jedna z trzcinowych wysp plywajacych po Jez Titicaca. Upatrzylismy sobie lodeczke bardzo rozesmianego pana, po czym poszlismy cos zjesc.. w okolicy pelno bylo barow serwujacych trucha wiec skusilismy sie na tego  ´´ze wszystkim´´. Dostalismy oprocz ryby, frytki, ryz, jajko, kawalek avocado, smazonego banana, pomidory, salate i kawalek sera.. zebysmy wiedzieli ze tyle tego bedzie wzielibysmy jedna porcje, a tak trzeba to bylo upchnac troche na sile do naszych brzuchow :) na pozniej zakupilismy dlugo wypatrywane bananowe peruwianskie ciastka w czekoladzie, ktorych mielismy okazje probowac na wycieczce na Salar, a ktorych na pewno nie bedziemy sobie zalowac w Peru :) Nasz maly stateczek zebral w koncu komplet pasazerow i wyruszyl w kierunku wysp. Pierwszy przystanek to wyspa Sama Pacha. Pani Indianka mieszkanka wyspy objasnila nam jak powstaja te trzcinowe twory (wycina sie wielkie bloki torfu na ktore sypie sie trzcine), jak buduje sie domy, skad bierze sie prad i wode, pokazala mape jez. Titicaca, ktore swoim ksztaltem przypomina o dziwo.. pume! Po prezentacji wybralismy sie na przejazdzke trzcinowa lodka na sasiednia wyspe. Tam mozna bylo zjesc trucha i wspomoc lokalna spolecznosc zakupem pamiatek. Po pol godzinie wyruszalismy z powrotem do Puno. Mielismy sporo czasu do autobusu wiec pokrecilismy sie po straganach odpierajac ataki sfrustrowanych sprzedawcow (ci w Peru sa bardzo natarczywi i momentami bardzo meczacy), ja zakupilam wymarzone ponczo z alpaki a Piotrus torbe, ktora najpewniej w najblizszym czasie zapelni specyficznymi pamiatkami :) o 22 wsiedlismy w autobus do Cusco.. ktore jest zbudowane na planie czego? oczywiscie pumy! :)

najblizsze kilka dni spedzamy na szlaku Salkantay wiodacym do Machu Picchu..odezwiemy sie po powrocie!

plywajace wyspy

mieszkanki wyspy Sama Pacha

demonstracja budowy wyspy

na trzcinowej lodce

wspieramy lokalna spolecznosc :)


trucha po peruwiansku

Copacabana,Isla del Sol, Boliwia

Po powrocie z Rurre zabawilismy jeszcze jeden dzien w La Paz.. przedluzylismy nasze wizy (tak na wszelki wypadek), zakupilismy kilka drobiazgow, trafilismy na zamieszki, ktore sa chyba norma w Boliwii, zaopatrzylismy sie w zapas bananowych chipsow na droge i wyruszylismy do Copacabany..nie mylic ze slynna plaza w Brazylii! tym razem podroz busikiem byla czysta przyjemnoscia :) po dotarciu na miejsce spotkalismy wlascicielke hostelu Sonia, ktora fundowala wszystkim chetnym taksowke do swojego hostelu.. podroz trwala minute ale w koncu ulotka glosila ´´dojazd z dworca gratis`` wiec trzeba sie bylo wywiazac.. troche inaczaczej miala sie sprawa z dojazdem do dworca, ktory tez rzekomo byl gratis.. bylismy przyjemnie zaskoczeni warunkami w hostelu, czysciutko, przytulnie, taras widokowy na jezioro Titicaca.. dostalismy pokoj z prywatna lazienka w ktorej nawet byla ciepla woda :) w hostelu byla mozliwosc zrobienia prania wiec oddalismy z przyjemnoscia nasze ublocone po dzungli ubrania. Nastepnego dnia po przyjezdzie wyruszylismy na Isla del Sol (Wyspa Slonca) zobaczyc miejsce narodzin inkaskich bogow oraz ruiny swiatyni. Wszyscy bardzo zachwalali to miejsce wiec postanowilismy zostac tam na noc. Jednak dzien nie zaczal sie zbyt pomyslnie.. nasza lodka wlekla sie najbardziej ze wszystkich i dotarla na miejsce grubo po zapowiadanym czasie.. na wstepie skasowali nas za pierwszy odcinek szlaku Inkow i wejscie do muzeum, ktore bylo malym pokoikiem z kilkoma zakurzonymi figurkami. Po kilkunastu minutach marszu doszlismy do ruin, oltarza, swietej skaly.. tutaj przewodnik (ktory twierdzil ze eukaliptusy przybyly do Peru z Europy) nas pozegnal i zainkasowal po 10 boliwianow. idac dalej szlakiem, srednio co godzine mijalismy jakas ``boleterie`` w ktorej kazano nam placic za kolejne odcinki szlaku.. zaczelo sie to robic coraz bardziej irytujace.. gdy dotarlismy w koncu do poludniowej czesci wyspy wydalismy juz cala kase przeznaczona na noclegi.. ale i tak po 3 godzinnym slono oplaconym spacerku nie bylismy w nastrojach na zostawanie tu na noc..zgodnie stwierdzilismy ze wracamy do Copacabany, Piotrek poszedl kupic bilet powrotny, co tez nie obylo sie bez nerwow, bo ceny byly dwa razy wyzsze niz te o ktorych mowila agencja.. w koncu udalo sie troche wytargowac, dostalismy jakis zuzyty bilet na ekstra lodke poza normalnym rozkladem jazdy..to wszystko wygladalo bardzo podejrzanie.. ostatecznie zapakowalismy sie na wczesniejsza ``rozkladowa`` lodke (i cale szczescie bo ta extra nigdy nie wyplynela) i na jednym silniku (drugi sie popsul) dowleklismy sie do miasta.. sama wyspa jest i moze urocza ale nasza wyprawe na Isla del Sol wpisujemy na liste ´´nigdy wiecej´´, zaraz obok jaskini z rekami..na poprawe nastrojow wieczorem wybralismy sie do restauracji (to chyba pierwszy raz na tej wyprawie) posmakowac slynnego Titicacowego trucha (czyli pstraga) troche sie naczekalismy ale bylo warto, restauracja Kala Uta serwuje przepysznego pstraga z lokalnymi dodatkami (tutejsza kukurydza gigantka, boliwijski bob, slodkie ziemniaki, kasza quinua.. wszystko pycha!) z pelnymi brzuchami, szczesliwi, wrocilismy do hostelu. Obejrzelismy z naszego tarasu zachod slonca nad jeziorem Titicaca i poszlismy spac.. Nastepnego dnia mielismy pozegnac sie z Boliwia, w ktorej mozna kupic na targu bulki, makaron i ser domowej roboty, wypucowac buty na ulicy za 1 boliwina i przezyc niezapomniana jazde autobusem .. z Boliwia, ktora usmiecha sie pelna buzia, najczesciej bez gornych jedynek :)

szlakiem Inkow na Isla del Sol

oltarz i chetny udzielic blogoslawienstwa ``potomek Inkow``

nasz przewodnik i Swieta Skala  (podobno przypominajaca pume)

ruiny inkaskie

boleteria

poludniowy kraniec wyspy

a to jeszcze La Paz

na ulicy mozna kupic doslownie wszystko


 mozna tez przepisac dokumenty na maszynie :)

swiezy sok z pomaranczy za 50 gr






piątek, 25 marca 2011

Madidi Parque Nacional, Boliwia

Na wycieczke do dzungli wyruszalismy rankiem z biurem Mashaquipe, ktorego troche musielismy sie naszukac.. zalezalo nam zeby Billy byl naszym przewodnikiem, ale nie udalo mi sie przypomniec jakie biuro nam polecal wiec krazylismy po Rurre wypatrujac czegos co mogloby brzmiec na tyle dziwnie zebym nie mogla tego latwo zapamietac :) juz prawie dalismy za wygrana i skierowalismy kroki do Dolphina z ktorym jechalismy na pampe, gdy okazalo sie ze drzwi obok miesci sie biuro o dziwnie brzmiacej nazwie, poszlismy zapytac czy pracuje dla nich Ernesto ale pokrecili przeczaco glowami.. co innego Billy, tak on dla nich pracuje i jesli chcemy moze byc naszym przewodnikiem :) w takim razie przestalismy nazywac Ernesta Ernestem a zaczelismy Billym, zeby bylo smieszniej nasz kucharz mial na imie Wilson..obaj panowie sa rdzennymi mieszkancami wychowanymi w dzungli, dosyc specyficzne imiona jak na rodowitych mieszkancow amazonii :) zapakowalismy sie do lodki, ktora najlatwiej dostac sie do wejscia do parku, uiscilismy oplaty, uratowalismy po drodze zaplatanego w drzewa kajakarza, zawitalismy  na chwile na plantacje po zapas bananow i ruszylismy realizowac pierwszy punkt programu - wizyte u lokalnej spolecznosci zamieszkujacej dzungle. Mielismy okazje zobaczyc jak zyja mieszkancy Carmen Florida (kolejna amazonska nazwa), skosztowac soku z trzciny cukrowej wycisnietego sila miesni naszych chlopakow, posluchac troche o produkcji cukru i produktow z trzciny, zaopatrzec sie w worek grejpfrutow na droge.. wizyta krotka ale intensywna.. po godzinie w lodzi dotarlismy na miejsce pierwszego noclegu, maslankowa opcja zakladala jeden nocleg w domkach, ktore jeszcze niedawno zamieszkiwala spolecznosc Mashaquipe, drugi w namiocie w srodku dzungli. Po rozejrzeniu sie po naszej malej okolicy mielismy godzinke na lezenie w hamakach, ktore sa obowiazkowym elementem tropikow, po czym podano nam lunch. Nasz kucharz Wilson serwowal nam podczas pobytu takie jedzonko, ze az chcialo sie wracac z dzunglowych spacerow! to kotleciki z juki i sera, to zupka bananowa, to ananasy z czekolada zrobiona z kakao rosnacego za plotem.. mialam ochote dopisac Wilsona do maslankowej wyprawy na Alaske! :) po jedzonku poszlismy na pierwszy spacer do dzungli.. Billy wypatrywal dla nas zwierzakow, objasnial wlasciwosci roslin, dawal probowac roznych owocow ktorych nazwy ciezko spamietac..pogode mielismy iscie tropikalna, goraco, duszno, komarowo, do tego my poubierani pod szyje.. po 3 godzinach takiego spacerku odechciewa sie wszystkiego.. no moze z wyjatkiem pysznego czekajacego na nas obiadku :) chwile odpoczynku i dalej do dzungli tym razem noca, w poszukiwaniu nocnych zyjatek.. oczywiscie panowie liczyli na spotkanie wezy albo conajmniej wielkich pajakow ale na szczescie dla mnie (jedynej kobiety w naszej 4 osobowej grupie) dzungla wszystko pochowala :) owszem pajaki byly i to calkiem spore ale nie na tyle zeby zadowolic meska czesc wycieczki. Drugiego dnia ruszylismy do dzungli po drugiej stronie rzeki.. tak samo goraco i duszno tylko wiecej robali..Billy wymachiwal maczeta, czasem moze bardziej na pokaz niz z potrzeby ale czulismy sie bardzo dzunglowo.. tym razem udalo sie wytropic stado dzikich swin ktore szybko zorientowalo sie ze znajdujemy sie w poblizu i wypuscilo odstraszajace gazy.. podzialalo! minuta i juz nas tam nie bylo! wrocilismy do obozowiska wymeczeni, z wizja kolejnych godzin wedrowki na nasz kemping na ktorym mielismy spedzic druga noc. Na szczescie pojawila sie opcja podplyniecia lodka sporego odcinka i rozbicia sie w nieco innym lecz tak samo dzunglowym miejscu. Piotrkowi nie bardzo przypadlo to gustu ale ostatecznie po 2 godzinach dalo sie przekonac uparciucha..:) i cale szczescie bo moglismy ogladac przy wschodzacym ksiezycu, z wysokiego klifu, miejsce, ktore zamieszkuja wielkie papugi ara.. no i widok ciagnacych sie po horyzont lasow tropikalnych byl niesamowity.. rano mielismy podziwiac z tego miejsca wschod slonca ale deszcz pokrzyzowal nam plany.. wieczor w srodku dzungli minal bardzo przyjemnie.. co prawda zamiast prysznica kolejna warstwa srodka na owady ale jedna noc mozna wytrzymac:) Wilson, ktory nam towarzyszyl czarowal przy ognisku pysznosci, natomiast Billy snul opowiesci o larwach, ktore roznosza tropikalne komary.. tutaj mowia na to ´´boro``, larwy umieszczaja sie w ciele i zaczynaja podjadac czlowieczka od srodka.. Billy zapewnial ze nie ma sie co ich bac, bo on mial to wiele razy i od tego sie nie umiera, o ile oczywiscie wykurzy sie je jak najszybciej.. wykurzy doslownie bo usmierca sie je nikotyna.. po takich opowiesciach nie moglam miec dobrej nocy.. caly czas myslalam o komarach, boro, strzepywalam gigantyczne mrowki, ktore po mnie spacerowaly i nasluchiwalam burzy, ktora grzmiala zlowrogo..wyczekiwalam poranka.. usnelam dopiero nad ranem..ok 7 obudzil mnie zapach nalesnikow ktore Wilson przygotowywal dla nas na sniadanie.. co za wyprawa! prywatny kucharz i nalesniki smazone na patelni w srodku dzungli :) z powodu deszczu moglismy sie troche polenic i nigdzie nie spieszyc, po sniadaniu spakowalismy plecaki i ruszylismy z powrotem do lodzi, ktora czekala nad rzeka.. Piotrek mimo deszczu wymyslil (ku watpliwej radosci Billiego) ze chce wracac do obozowiska pieszo.. ja stwierdzilam ze skoro to juz ma byc pozegnanie z dzungla to tez sie pisze na ten spacerek.. ku zdziwieniu  reszty zalogi lodzi oddalismy tylko nasze plecaki i ruszylismy przez las.. calkiem przyjemnie szlo sie w orzezwiajacym deszczu, nie bylo tyle robactwa, na piasku widac bylo dokladnie slady kazdego zwierzaka.. znowu spotkalimy nasze ulubione dzunglowe prosiaczki tyle ze tym razem nas nie wyczuly :) widzielismy kilka malp, papugi, wedrujace drzewa i drzewo dusiciela (jest taki rodzaj drzewa w dzungli, ktore pnie sie po pniu innego drzewa, po czym rozrasta sie i dusi tego dzieki ktoremu na poczatku zylo) nawet wsrod drzew panuje prawo dzungli.. to niesamowite jaka wiedze posiadaja ludzie tu wychowani, jak znaja kazda rosline, wiedza jak wykorzystywac ich lecznicze lub trujace wlasciwosci, potrafia wypatrzec zielona papuge na zielonym drzewie, zrobic line z kory drzewa..tym imponuja i sciagaja ludzi z calego swiata.. tak sobie myslalam podczas tej wyprawy, ze my tez mamy w Polsce bogactwo lasu, lecznicze rosliny, aromatyczne ziola.. i jak niestety zbyt malo o tym wiemy i zbyt rzadko stosujemy.. obiecalam sobie po powrocie pozyczyc mamusiowe ksiazki i wybrac sie na edukacyjna wycieczke po polskich lasach i lakach :) po 3 godzinach deszczowego spaceru ostatni pyszny obiadek, chwila na spakowanie i powrot do Rurre. No i nadeszla chwila kiedy trzeba bylo zdecydowac jak wracamy do La Paz.. po naszych ostatnich przejsciach ja sklonna bylam nawet leciec samolotem ale 550 Boliwianow w porownaniu do 50 przy opcji autobusu przesadzilo sprawe.. postanowilismy podjechac autobusem do Caranavi i na ostatniej czesci przesiasc sie do taksowki. Kupujac bilet pani odradzala nam ta opcje twierdzac ze autobus jest jednak bezpieczniejszy..ta sama pani twierdzila ze autobus odjezda o 19, ze praktycznie nie zatrzymuje sie po drodze i ze do La Paz dojezdza w 2 godz z Caranavi.. wspominalismy pania klamczuche bardzo czesto podczas naszej 30 godzinnej podrozy.. autobus mial wyruszyc o 19, tymczasem o 19.15 kierowca krzyknal po raz pierwszy ``lapalapalapaz`` i otworzyl laskawie luki bagazowe, po kolejnych 15 min drugi okrzyk, co oznaczalo mozna wsiadac, po czym po kolejnych 15 min w koncu ruszylismy. na starcie 45 min opoznienia, i nie dlatego ze musielimy cos pakowac, tak po prostu.. wiwat Boliwia! nie ujechalismy 5 min gdy kierowca zatrzymal sie by zakupic napoje.. czekalismy kolejne 15 min.. bardzo wolno toczyl sie nasz autobus w strone Caranavi.. do tego irytujace wyrzucanie smieci przez okno! dziwna maniera Boliwijczykow..o 1 w nocy przystanek na jedzonko.. czekalismy godzine zanim kierowcy napelnia swoje wielkie brzuchy.. noc umialaly nam ryczace z glosnikow boliwijskie ``micorazony`` przeplatane hitami Modern Talking..nad ranem dojechalismy do miejsca w ktorym utknal autobus, ktory wyjechal godzine po nas! czekalismy 3 godziny zanim droga stala sie przjezdna.. dlugo nie nacieszylismy sie jazda, bo pan kierowca postanowil zrobic przerwe na jedzonko.. kolejna godzina czekania.. po lunchu mielismy juz z dobre 6 godz spoznienia.. do tego czekaly nas jeszcze dwa kolejne miejsca z blotem po kolana przez ktore autobusy nie byly w stanie przejechac.. dodajemy kolejne 4 godziny.. powietrze stalo, nie bylo czym oddychac.. myslalm ze ta podroz nigdy sie nie skonczy.. a najgorszy odcinek byl dopiero przed nami.. gdy w koncu ok 19 dojechalismy do Caranavi (zajelo nam to 24 godz, czyli o 10 za duzo!) wsiedlismy do taksowki, ktora miala ruszyc za 15 min ale jak mozna  sie domyslac zajelo to troche wiecej.. dokladnie 3 razy wiecej.. po pierwszych kilku minutach jazdy nie wiedzialam co jest gorsze.. wielki gibajacy sie nad przepascia autobus czy szalony taksowkarz ktory rozwijal ponaddzwiekowe predkosci..w pewnym momencie nie wytrzymalam i swoim hiszpanskim poprosilam o ``nie bardzo szybko`` wygladalo jakby kierowca zrozumial, bo na chwile zwolnil.. na chwile..po kilku minutach wrocilismy do naszej ulubionej stalej predkosci.. oczywiscie gdy tylko zaczal sie asfalt nie moglo zabraknac wyprzedzania na podwojnej ciaglej pod gore, do tego we mgle.. nie wiem jakim cudem dojechalismy calo do La Paz.. tzn wiem! cudem modlitwy i wszystkich cieplych mysli, ktore nam slecie! dzieki!! tak sobie mysle ile szczescia mamy podczas tej podrozy.. zwlaszcza patrzac na to co sie dzieje teraz na swiecie.. do nas dochodza tylko szczatkowe informacje, nie sledzimy wiadomosci na internecie, nie sluchamy radia ani nie ogladamy tv, o tragedii w Japonii dowiedzielismy sie od rodzicow.. pomyslelismy o tych wszystkich Japonczykach, ktorych poznalismy podczas podrozy, jakie to musialo byc dla nich straszne.. ale my musimy jechac dalej.. nasza podroz trwa.. a my staramy sie z niej cieszyc tak bardzo jak tylko sie da :)



Rurrenabaque

zabieramy zapasy bananow

chlopaki wyciskaja.. sok ;)

degustacja soku z trzciny

przy ``wejsciu`` do Madidi

kapibara

pierwszy nocleg

probujemy owocow dzungli 

drzewo dusiciel (po prawej)

kemping w dzungli

w oczekiwaniu na ksiezyc

z Wilsonem grzezniemy w blocie

wedrujace drzewo

Piotrek w swoim zywiole

Madidi 
wracamy do La Paz

wtorek, 22 marca 2011

Rurrenabaque, Boliwia

Rurrenabaque, mala miescinka nad rzeka Beni do ktorej turysci przybywaja by wedrowac po dzungli lub wybrac sie w rejs po pampie. Oba ekosystemy sa warte uwagi i oferuja obfitosc flory i fauny.
My postanowilismy dostac sie do Rurre (tak w skrocie nazywaja je Boliwijczycy) ladem. Wyruszylismy z La Paz z 2 godzinnym opoznieniem autobusem zapakowanym po brzegi. Opoznienie wynikalo z tego ze autobus podstawiono 10 min przed planowanym odjazdem po czym zaczeto go zapelniac pakunkami.. jechalo z nami wszystko, lacznie z 30 kartonami kurczakow na dachu! Zakupilismy miejsca po stronie kierowcy co okazalo sie nietrafionym pomyslem bo przy kazdej zmianie biegow przez nasze okna dostawaly sie kleby czarnego dymu z rury wydechowej umiejscowionej tuz za przednim kolem. Kto by pomyslal zeby sprawdzac gdzie jest wydech w autobusie! Teraz juz bedziemy to robic! :) Autobus leniwie wytoczyl sie na droge.. kazda wieksza gorka zdawala sie byc nie lada wyzwaniem dla naszego pojazdu, a kazdy bardziej stromy zjazd wydobywal cala game dzwiekow, od piskow, zgrzytow po stukanie i sapanie. Zapowiadala sie interesujaca podroz.. ale prawdziwa przygoda zaczela sie gdy zjechalismy z asfaltowego zastepnika drogi smierci i wjechalismy na szutrowa kontynuacje tego po czym jeszcze dzien wczesniej sunelismy na rowerkach. i sie zaczelo.. to byly najgorsze godziny jakie spedzilam w autobusie w moim zyciu. Autobus byl wielki i momentami ledwo miescil sie na zakretach na waskiej drodze, do tego widok z okna na przepasc w dole wcale nie pomagal..szczytem bylo gdy zapadl zmrok a my musielimy minac sie z ciezarowka na zakrecie drogi przy bardzo stromym klilfie.. nasz kierowca postanowil cofnac nieco zeby zrobic miejsce (mimo ze wedlug tutejszych zasad ten kto jedzie pod gore, czyli w tym przypadku ciezarowka, ustepuje miejsca i cofa jesli jest koniecznosc) w autobusie zrobil sie nagle rozgardiasz, ludzie zaczeli cos wykrzykiwac, wygladac przez okna, nie wiedzielismy czy pomagali kierowcy czy zegnali sie z tym swiatem.. autobus zblizal sie coraz bardziej do krawedzi.. serce przestalo mi na chwile bic..stanelismy nad przepascia i patrzylismy czy ciezarowka zdola przecisnac sie miedzy nami a sciana..udalo sie.. nasz kierowca ruszyl zwawo do przodu najwyrazniej czujac ulge.. moje nerwy byly juz na wyczerpaniu.. wypatrywalam z utesknieniem momentu kiedy skoncza sie gory i zacznie sie jakas normalna droga.. po 7 godz dojechalismy do Caranavi, od tego momentu pobocze drogi jest juz porosniete krzakami i drzewami wiec nie widzac co jest dalej wyobrazalam sobie wielka bezkresna bezpieczna rownine by poczuc sie choc odrobine lepiej ;) po pewnym czasie faktycznie wjechalismy na rowny teren i mimo ze droga byla fatalna a autobus jechal 15 km/h ja czulam sie bardzo wdzieczna za kazda dluzaca sie minute :) po 24 godzinach dojechalismy do Rurre! zalozylismy zakurzone plecaki i ruszylismy na poszukiwanie hotelu. Wybralismy hotel Tucan, ktory lezy w miare blisko dworca, jest tani i serwuje sniadanie, w pokoju sa wiatraki a pod prysznicem ciepla woda (choc w wypadku Rurre bardziej pozadana jest ta zimna! :) ogarnelismy sie nieco i poszlismy zapisac na wycieczke po pampie. Poczatkowo planowalismy przyjechac do Rurre tylko na 3 dni, polazic po dzungli i zmykac z powrotem ale okazalo sie ze jest jeszcze ta pampa, ktora Piotrek bardzo chcial zobaczyc wiec nasz pobyt wydluzyl sie do tygodnia.
Na pampe pojechalismy z biurem Dolphin, ktore oglaszalo sie jako ekologicznie..na wszelki wypadek wypytalam co pani wlascicielka rozumie pod tym pojeciem i po zapewnieniach ze nie robia krzywdy zwierzetom a przewodnicy sa pelnymi wiedzy lokalnymi mieszkancami dalismy im szanse. Co prawda zapewniano nas ze 3 godzinny dojazd na pampe pokonujemy jeepem 4x4, po czym rano zapakowano nas do mini vana, ktory nie bylby taki zly gdyby nie podtopienia drogi, z ktorymi niestety nie poradzilo sobie nasze autko, musielimy czekac na najblizszego jeepa z innej firmy zeby nas podholowano na ostatnim odcinku.. doslownie plynelismy tyle bylo wody na drodze..ale jakos dotarlismy do przystani gdzie przesiadalismy sie na lodke. po kolejnych 3 godzinach doplynelismy do naszego domku na wodzie, w ktorym mieszkalismy podczas pobytu na pampie. Fajne bylo to ze oprocz nas byly tylko 2 inne osoby z Australii wiec atmosfera bardzo kameralna.. cisza i spokoj :) widzac tabuny Izraelczykow na ulicach Rurre sprawdzilismy przed kupieniem wycieczki kto bedzie nam towarzyszyl podczas wyprawy. Patrzac potem na lodki wypakowane rozkrzyczanym Izraelem bylismy bardzo szczesliwi z naszego wyboru :) 3 dni na pampie spedza sie prakycznie w lodce.. trafil nami sie bardzo sympatyczny przewodnik Ernesto zwany Billym, ktory chyba jako jedyny wylaczal silnik i pozwalal nam cieszyc sie spokojem tego miejsca, podczas gdy inne lodki zdawaly sie raczej brac udzial w wyscigach po rzece niz podziwianiu natury.. przemierzalismy zalane tereny (trafilismy tu w porze deszczowej) podziwiajac rozne gatunki ptakow i malp, wypatrywalismy krokodyli i rozowych rzecznych delfinow z ktorymi rzekomo mielismy jednego dnia plywac, ale wygladalo to bardziej na plywanie w tej samej rzece, niekoniecznie w tym samym miejscu co one ;) podziwialismy zachod slonca i zrywalismy sie skoro swit by sluchac porannych odglosow pampy, probowalismy lowic piranie (ktore tylko sprytnie obgryzaly przynety nie dajac sie zlapac), wypatrywalismy w nocy swiecacych krokodylich oczu i chodzilismy po kolana w blocie w poszukiwaniu anakondy. Piotrek odwazyl sie pierwszego dnia, za zgoda przewodnika oczywiscie, wykapac w rzece do ktorej wskakiwalo sie praktycznie z progu naszego domku po czym okazalo sie, ze teren nalezal do wielkiego krokodyla ktory krazyl po naszej posesji co jakis czas wystawiajac glowe i przygladajac sie intruzom. 3 dni szybko minely i trzeba bylo wracac.. wsiedzlismy w naszego ``jeepa`` ktorego znowu trzeba bylo holowac i po 3 godzinach wysiedlismy w Rurre. nastepnego dnia Piotrek pobiegl zapisac nas na wyprawe do dzungli a ja odchorowywalam pyszne pampowe jedzonko :)


wyruszamy z La Paz

nasz jeep

osrodek na wodzie Dolphin


pampa

nasze maskotki


Piotrek i Rafael 

solidne kalosze to podstawa


w poszukiwaniu anakondy

środa, 16 marca 2011

`` Droga Smierci``, Boliwia

Droga z La Paz do Coroico uchodzi za najniebezpieczniejsza na swiecie i nazywana jest droga smierci. Odkad pobudowana nowa asfaltowa szeroka droge po tej legendarnej mozna jezdzic juz tylko na rowerze. I cale szczescie! Wiele biur w La Paz oferuje pakiet dla rowerowych smialkow, troche sie nalazilismy zanim cena byla do przyjecia, udalo sie tez dostac znizke na karte ISIC :) Do wyboru sa 3 rodzaje rowerow, rozne hamulce, zawieszenie, jakies tam inne bajery..nasz polski amigo Maurycy, ktorego spotkalismy w Chile polecil opcje najtansza, ktora nie rozni sie niczym istotnym poza cena.. ta tez wybralismy :) probowalismy jeszcze znalezc opcje tylko wypozyczenia rowerow ale sie nie udalo, trzeba wiec bylo wziac caly pakiet.. i tak rano o 7 cala przygoda zaczynala sie sniadaniem, nalezalo stawic sie w hostelu Solaris gdzie rowniez miescilo sie biuro naszego przewoznika i magazyn ze strojami na wyprawe. Kazdy dostal swoj pakuneczek i ruszylismy busem na pierwszy odcinek trasy. Po pol godziny wydostawania sie z La Paz i dalszej pol godz jazdy w padajacym sniegu, zostalismy wysadzeni na poboczu, kazdy dostal po rowerku, kasku na glowe i w droge! jakos nikt nie pytal jak sie nazywam i jaka opcje rowerowa wykupilam, na moje amatorskie oko rowery nie roznily sie niczym oprocz koloru.. pierwsze kilka minut mielismy probowac nasze rowery, pan przewodnik bardzo dokladnie wytlumaczyl gdzie sa przezutki, do czego sluza, ktorym palcem sie je zmienia i na jakim ustawieniu mamy jechac.. zeby nie bylo watpliwosci ;) jak zobaczyl ze mam inne ustawienie (w koncu mielismy probowac sprzet) kazal mi zjechac na bok i poprzestawial wszystko po swojemu.. pierwsze 30 km jechalismy asfaltowa droga w zacinajacym deszczu.. dostalismy od firmy kurtki i spodnie, ktore reklamowano nam jako wodoodporne ale jak wiadomo nie mozna wierzyc reklamom i po 5 min bylismy kompletnie przemoczeni, do tego zimno, deszcz i prawie zerowa widocznosc.. zjechalismy na postoj w nastrojach ``chemy juz wracac``. Na poprawe nastroju wreczono nam po bananie i czekoladce, po czym przewodnicy sami nalali sobie po kubku goracej herbaty i rozgadali sie w najlepsze kazac nam czekac na zimnie.. okazalo sie ze to koniec pedalowania na jakis czas, zapakowali nas do busika i przewiezli w kolejne miejsce.. tym razem wysiedlismy w srodku tropikalnego lasu, gdzie bylo zdecydowanie cieplej choc ze wzgledu na wysokosc nie jakos upalnie.. Ruszylismy malownicza droga smierci, ktora na tym odcinku byla kamienista i dosyc kreta.. mijalismy od czasu do czasu krzyze upamietniajace wypadki, przejezdzalismy przez rzeki i pod wodospadami, dwa razy musielismy przenosic rowery ze wzgledu na osuwiska ktore zasypaly droge.. szkoda tylko ze przewodnik caly czas nas poganial wiec nie bylo czasu na podziwianie widokow, przynajmniej nie tyle ile bysmy chcieli.. zdjecia Piotrek pstrykal przy gniewnych spojrzeniach naszego prowadzacego.. z roweru tez niewiele bylo widac bo caly czas trzeba bylo patrzec pod kola zeby nie najechac na jakis wielki kamien i nie wypasc z trasy, zwlaszcza ze obowiazywal nas ruch lewostronny, czyli wszyscy wyprzedzajacy mieli ten przywilej jechac przy scianie, a ci nazwijmy to ostrozniejsi musieli ustepowac pierwszenstwa jadac przy krawedzi.  Do tego pod koniec przejazdzki zrobilo sie naprawde tropikalnie.. a my w tych kurtkach i polarach, zgrzani od ciaglego hamowania.Przez cale 4 godziny zjazdu pedalowalismy  moze 5 minut i to pod sam koniec trasy ale i tak niezle sie umordowalismy. Do samego Coroico nie dojechalismy niestety, stacja koncowa byla w jakiejs malej miescinie.. ale byly prysznice i obiadek.. byl tez basen, choc nikt jakos nie mial odwagi sie w nim kapac widzac kolor wody..no i byly muszki, ktore siadaly na nas w ogromnych ilosciach i zostawialy male czerwone kropeczki.. z tych kropeczek nastepnego dnia porobily sie wielkie zwedzace bable (choc Piotrka nie az tak wielkie i nie tak zwedzace.. moze on naprawde jest stworzony do zycia w tropikach ;) Po zakonczonej imprezie odwieziono czesc ludzi na przystanek do Coroico a reszte do La Paz. Szkoda ze nie pomyslelimy zeby zostac w Coroico, ktore jest podobno pieknie leniwie wakacyjne.. no ale my mielismy szalona jazde z powrotem, z wyprzedzaniem na podwojnej ciaglej pod gorke we mgle.. wiwat Boliwia! I tak jak sie pozniej okazalo  rowerowa droga smierci  to pestka przy tej ktora musielimy pokonac wielkim autobusem do Rurrenabaque..

zdjecia tylko z czesci tropikalnej..









stacja koncowa :)