piątek, 25 marca 2011

Madidi Parque Nacional, Boliwia

Na wycieczke do dzungli wyruszalismy rankiem z biurem Mashaquipe, ktorego troche musielismy sie naszukac.. zalezalo nam zeby Billy byl naszym przewodnikiem, ale nie udalo mi sie przypomniec jakie biuro nam polecal wiec krazylismy po Rurre wypatrujac czegos co mogloby brzmiec na tyle dziwnie zebym nie mogla tego latwo zapamietac :) juz prawie dalismy za wygrana i skierowalismy kroki do Dolphina z ktorym jechalismy na pampe, gdy okazalo sie ze drzwi obok miesci sie biuro o dziwnie brzmiacej nazwie, poszlismy zapytac czy pracuje dla nich Ernesto ale pokrecili przeczaco glowami.. co innego Billy, tak on dla nich pracuje i jesli chcemy moze byc naszym przewodnikiem :) w takim razie przestalismy nazywac Ernesta Ernestem a zaczelismy Billym, zeby bylo smieszniej nasz kucharz mial na imie Wilson..obaj panowie sa rdzennymi mieszkancami wychowanymi w dzungli, dosyc specyficzne imiona jak na rodowitych mieszkancow amazonii :) zapakowalismy sie do lodki, ktora najlatwiej dostac sie do wejscia do parku, uiscilismy oplaty, uratowalismy po drodze zaplatanego w drzewa kajakarza, zawitalismy  na chwile na plantacje po zapas bananow i ruszylismy realizowac pierwszy punkt programu - wizyte u lokalnej spolecznosci zamieszkujacej dzungle. Mielismy okazje zobaczyc jak zyja mieszkancy Carmen Florida (kolejna amazonska nazwa), skosztowac soku z trzciny cukrowej wycisnietego sila miesni naszych chlopakow, posluchac troche o produkcji cukru i produktow z trzciny, zaopatrzec sie w worek grejpfrutow na droge.. wizyta krotka ale intensywna.. po godzinie w lodzi dotarlismy na miejsce pierwszego noclegu, maslankowa opcja zakladala jeden nocleg w domkach, ktore jeszcze niedawno zamieszkiwala spolecznosc Mashaquipe, drugi w namiocie w srodku dzungli. Po rozejrzeniu sie po naszej malej okolicy mielismy godzinke na lezenie w hamakach, ktore sa obowiazkowym elementem tropikow, po czym podano nam lunch. Nasz kucharz Wilson serwowal nam podczas pobytu takie jedzonko, ze az chcialo sie wracac z dzunglowych spacerow! to kotleciki z juki i sera, to zupka bananowa, to ananasy z czekolada zrobiona z kakao rosnacego za plotem.. mialam ochote dopisac Wilsona do maslankowej wyprawy na Alaske! :) po jedzonku poszlismy na pierwszy spacer do dzungli.. Billy wypatrywal dla nas zwierzakow, objasnial wlasciwosci roslin, dawal probowac roznych owocow ktorych nazwy ciezko spamietac..pogode mielismy iscie tropikalna, goraco, duszno, komarowo, do tego my poubierani pod szyje.. po 3 godzinach takiego spacerku odechciewa sie wszystkiego.. no moze z wyjatkiem pysznego czekajacego na nas obiadku :) chwile odpoczynku i dalej do dzungli tym razem noca, w poszukiwaniu nocnych zyjatek.. oczywiscie panowie liczyli na spotkanie wezy albo conajmniej wielkich pajakow ale na szczescie dla mnie (jedynej kobiety w naszej 4 osobowej grupie) dzungla wszystko pochowala :) owszem pajaki byly i to calkiem spore ale nie na tyle zeby zadowolic meska czesc wycieczki. Drugiego dnia ruszylismy do dzungli po drugiej stronie rzeki.. tak samo goraco i duszno tylko wiecej robali..Billy wymachiwal maczeta, czasem moze bardziej na pokaz niz z potrzeby ale czulismy sie bardzo dzunglowo.. tym razem udalo sie wytropic stado dzikich swin ktore szybko zorientowalo sie ze znajdujemy sie w poblizu i wypuscilo odstraszajace gazy.. podzialalo! minuta i juz nas tam nie bylo! wrocilismy do obozowiska wymeczeni, z wizja kolejnych godzin wedrowki na nasz kemping na ktorym mielismy spedzic druga noc. Na szczescie pojawila sie opcja podplyniecia lodka sporego odcinka i rozbicia sie w nieco innym lecz tak samo dzunglowym miejscu. Piotrkowi nie bardzo przypadlo to gustu ale ostatecznie po 2 godzinach dalo sie przekonac uparciucha..:) i cale szczescie bo moglismy ogladac przy wschodzacym ksiezycu, z wysokiego klifu, miejsce, ktore zamieszkuja wielkie papugi ara.. no i widok ciagnacych sie po horyzont lasow tropikalnych byl niesamowity.. rano mielismy podziwiac z tego miejsca wschod slonca ale deszcz pokrzyzowal nam plany.. wieczor w srodku dzungli minal bardzo przyjemnie.. co prawda zamiast prysznica kolejna warstwa srodka na owady ale jedna noc mozna wytrzymac:) Wilson, ktory nam towarzyszyl czarowal przy ognisku pysznosci, natomiast Billy snul opowiesci o larwach, ktore roznosza tropikalne komary.. tutaj mowia na to ´´boro``, larwy umieszczaja sie w ciele i zaczynaja podjadac czlowieczka od srodka.. Billy zapewnial ze nie ma sie co ich bac, bo on mial to wiele razy i od tego sie nie umiera, o ile oczywiscie wykurzy sie je jak najszybciej.. wykurzy doslownie bo usmierca sie je nikotyna.. po takich opowiesciach nie moglam miec dobrej nocy.. caly czas myslalam o komarach, boro, strzepywalam gigantyczne mrowki, ktore po mnie spacerowaly i nasluchiwalam burzy, ktora grzmiala zlowrogo..wyczekiwalam poranka.. usnelam dopiero nad ranem..ok 7 obudzil mnie zapach nalesnikow ktore Wilson przygotowywal dla nas na sniadanie.. co za wyprawa! prywatny kucharz i nalesniki smazone na patelni w srodku dzungli :) z powodu deszczu moglismy sie troche polenic i nigdzie nie spieszyc, po sniadaniu spakowalismy plecaki i ruszylismy z powrotem do lodzi, ktora czekala nad rzeka.. Piotrek mimo deszczu wymyslil (ku watpliwej radosci Billiego) ze chce wracac do obozowiska pieszo.. ja stwierdzilam ze skoro to juz ma byc pozegnanie z dzungla to tez sie pisze na ten spacerek.. ku zdziwieniu  reszty zalogi lodzi oddalismy tylko nasze plecaki i ruszylismy przez las.. calkiem przyjemnie szlo sie w orzezwiajacym deszczu, nie bylo tyle robactwa, na piasku widac bylo dokladnie slady kazdego zwierzaka.. znowu spotkalimy nasze ulubione dzunglowe prosiaczki tyle ze tym razem nas nie wyczuly :) widzielismy kilka malp, papugi, wedrujace drzewa i drzewo dusiciela (jest taki rodzaj drzewa w dzungli, ktore pnie sie po pniu innego drzewa, po czym rozrasta sie i dusi tego dzieki ktoremu na poczatku zylo) nawet wsrod drzew panuje prawo dzungli.. to niesamowite jaka wiedze posiadaja ludzie tu wychowani, jak znaja kazda rosline, wiedza jak wykorzystywac ich lecznicze lub trujace wlasciwosci, potrafia wypatrzec zielona papuge na zielonym drzewie, zrobic line z kory drzewa..tym imponuja i sciagaja ludzi z calego swiata.. tak sobie myslalam podczas tej wyprawy, ze my tez mamy w Polsce bogactwo lasu, lecznicze rosliny, aromatyczne ziola.. i jak niestety zbyt malo o tym wiemy i zbyt rzadko stosujemy.. obiecalam sobie po powrocie pozyczyc mamusiowe ksiazki i wybrac sie na edukacyjna wycieczke po polskich lasach i lakach :) po 3 godzinach deszczowego spaceru ostatni pyszny obiadek, chwila na spakowanie i powrot do Rurre. No i nadeszla chwila kiedy trzeba bylo zdecydowac jak wracamy do La Paz.. po naszych ostatnich przejsciach ja sklonna bylam nawet leciec samolotem ale 550 Boliwianow w porownaniu do 50 przy opcji autobusu przesadzilo sprawe.. postanowilismy podjechac autobusem do Caranavi i na ostatniej czesci przesiasc sie do taksowki. Kupujac bilet pani odradzala nam ta opcje twierdzac ze autobus jest jednak bezpieczniejszy..ta sama pani twierdzila ze autobus odjezda o 19, ze praktycznie nie zatrzymuje sie po drodze i ze do La Paz dojezdza w 2 godz z Caranavi.. wspominalismy pania klamczuche bardzo czesto podczas naszej 30 godzinnej podrozy.. autobus mial wyruszyc o 19, tymczasem o 19.15 kierowca krzyknal po raz pierwszy ``lapalapalapaz`` i otworzyl laskawie luki bagazowe, po kolejnych 15 min drugi okrzyk, co oznaczalo mozna wsiadac, po czym po kolejnych 15 min w koncu ruszylismy. na starcie 45 min opoznienia, i nie dlatego ze musielimy cos pakowac, tak po prostu.. wiwat Boliwia! nie ujechalismy 5 min gdy kierowca zatrzymal sie by zakupic napoje.. czekalismy kolejne 15 min.. bardzo wolno toczyl sie nasz autobus w strone Caranavi.. do tego irytujace wyrzucanie smieci przez okno! dziwna maniera Boliwijczykow..o 1 w nocy przystanek na jedzonko.. czekalismy godzine zanim kierowcy napelnia swoje wielkie brzuchy.. noc umialaly nam ryczace z glosnikow boliwijskie ``micorazony`` przeplatane hitami Modern Talking..nad ranem dojechalismy do miejsca w ktorym utknal autobus, ktory wyjechal godzine po nas! czekalismy 3 godziny zanim droga stala sie przjezdna.. dlugo nie nacieszylismy sie jazda, bo pan kierowca postanowil zrobic przerwe na jedzonko.. kolejna godzina czekania.. po lunchu mielismy juz z dobre 6 godz spoznienia.. do tego czekaly nas jeszcze dwa kolejne miejsca z blotem po kolana przez ktore autobusy nie byly w stanie przejechac.. dodajemy kolejne 4 godziny.. powietrze stalo, nie bylo czym oddychac.. myslalm ze ta podroz nigdy sie nie skonczy.. a najgorszy odcinek byl dopiero przed nami.. gdy w koncu ok 19 dojechalismy do Caranavi (zajelo nam to 24 godz, czyli o 10 za duzo!) wsiedlismy do taksowki, ktora miala ruszyc za 15 min ale jak mozna  sie domyslac zajelo to troche wiecej.. dokladnie 3 razy wiecej.. po pierwszych kilku minutach jazdy nie wiedzialam co jest gorsze.. wielki gibajacy sie nad przepascia autobus czy szalony taksowkarz ktory rozwijal ponaddzwiekowe predkosci..w pewnym momencie nie wytrzymalam i swoim hiszpanskim poprosilam o ``nie bardzo szybko`` wygladalo jakby kierowca zrozumial, bo na chwile zwolnil.. na chwile..po kilku minutach wrocilismy do naszej ulubionej stalej predkosci.. oczywiscie gdy tylko zaczal sie asfalt nie moglo zabraknac wyprzedzania na podwojnej ciaglej pod gore, do tego we mgle.. nie wiem jakim cudem dojechalismy calo do La Paz.. tzn wiem! cudem modlitwy i wszystkich cieplych mysli, ktore nam slecie! dzieki!! tak sobie mysle ile szczescia mamy podczas tej podrozy.. zwlaszcza patrzac na to co sie dzieje teraz na swiecie.. do nas dochodza tylko szczatkowe informacje, nie sledzimy wiadomosci na internecie, nie sluchamy radia ani nie ogladamy tv, o tragedii w Japonii dowiedzielismy sie od rodzicow.. pomyslelismy o tych wszystkich Japonczykach, ktorych poznalismy podczas podrozy, jakie to musialo byc dla nich straszne.. ale my musimy jechac dalej.. nasza podroz trwa.. a my staramy sie z niej cieszyc tak bardzo jak tylko sie da :)



Rurrenabaque

zabieramy zapasy bananow

chlopaki wyciskaja.. sok ;)

degustacja soku z trzciny

przy ``wejsciu`` do Madidi

kapibara

pierwszy nocleg

probujemy owocow dzungli 

drzewo dusiciel (po prawej)

kemping w dzungli

w oczekiwaniu na ksiezyc

z Wilsonem grzezniemy w blocie

wedrujace drzewo

Piotrek w swoim zywiole

Madidi 
wracamy do La Paz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz