wtorek, 22 marca 2011

Rurrenabaque, Boliwia

Rurrenabaque, mala miescinka nad rzeka Beni do ktorej turysci przybywaja by wedrowac po dzungli lub wybrac sie w rejs po pampie. Oba ekosystemy sa warte uwagi i oferuja obfitosc flory i fauny.
My postanowilismy dostac sie do Rurre (tak w skrocie nazywaja je Boliwijczycy) ladem. Wyruszylismy z La Paz z 2 godzinnym opoznieniem autobusem zapakowanym po brzegi. Opoznienie wynikalo z tego ze autobus podstawiono 10 min przed planowanym odjazdem po czym zaczeto go zapelniac pakunkami.. jechalo z nami wszystko, lacznie z 30 kartonami kurczakow na dachu! Zakupilismy miejsca po stronie kierowcy co okazalo sie nietrafionym pomyslem bo przy kazdej zmianie biegow przez nasze okna dostawaly sie kleby czarnego dymu z rury wydechowej umiejscowionej tuz za przednim kolem. Kto by pomyslal zeby sprawdzac gdzie jest wydech w autobusie! Teraz juz bedziemy to robic! :) Autobus leniwie wytoczyl sie na droge.. kazda wieksza gorka zdawala sie byc nie lada wyzwaniem dla naszego pojazdu, a kazdy bardziej stromy zjazd wydobywal cala game dzwiekow, od piskow, zgrzytow po stukanie i sapanie. Zapowiadala sie interesujaca podroz.. ale prawdziwa przygoda zaczela sie gdy zjechalismy z asfaltowego zastepnika drogi smierci i wjechalismy na szutrowa kontynuacje tego po czym jeszcze dzien wczesniej sunelismy na rowerkach. i sie zaczelo.. to byly najgorsze godziny jakie spedzilam w autobusie w moim zyciu. Autobus byl wielki i momentami ledwo miescil sie na zakretach na waskiej drodze, do tego widok z okna na przepasc w dole wcale nie pomagal..szczytem bylo gdy zapadl zmrok a my musielimy minac sie z ciezarowka na zakrecie drogi przy bardzo stromym klilfie.. nasz kierowca postanowil cofnac nieco zeby zrobic miejsce (mimo ze wedlug tutejszych zasad ten kto jedzie pod gore, czyli w tym przypadku ciezarowka, ustepuje miejsca i cofa jesli jest koniecznosc) w autobusie zrobil sie nagle rozgardiasz, ludzie zaczeli cos wykrzykiwac, wygladac przez okna, nie wiedzielismy czy pomagali kierowcy czy zegnali sie z tym swiatem.. autobus zblizal sie coraz bardziej do krawedzi.. serce przestalo mi na chwile bic..stanelismy nad przepascia i patrzylismy czy ciezarowka zdola przecisnac sie miedzy nami a sciana..udalo sie.. nasz kierowca ruszyl zwawo do przodu najwyrazniej czujac ulge.. moje nerwy byly juz na wyczerpaniu.. wypatrywalam z utesknieniem momentu kiedy skoncza sie gory i zacznie sie jakas normalna droga.. po 7 godz dojechalismy do Caranavi, od tego momentu pobocze drogi jest juz porosniete krzakami i drzewami wiec nie widzac co jest dalej wyobrazalam sobie wielka bezkresna bezpieczna rownine by poczuc sie choc odrobine lepiej ;) po pewnym czasie faktycznie wjechalismy na rowny teren i mimo ze droga byla fatalna a autobus jechal 15 km/h ja czulam sie bardzo wdzieczna za kazda dluzaca sie minute :) po 24 godzinach dojechalismy do Rurre! zalozylismy zakurzone plecaki i ruszylismy na poszukiwanie hotelu. Wybralismy hotel Tucan, ktory lezy w miare blisko dworca, jest tani i serwuje sniadanie, w pokoju sa wiatraki a pod prysznicem ciepla woda (choc w wypadku Rurre bardziej pozadana jest ta zimna! :) ogarnelismy sie nieco i poszlismy zapisac na wycieczke po pampie. Poczatkowo planowalismy przyjechac do Rurre tylko na 3 dni, polazic po dzungli i zmykac z powrotem ale okazalo sie ze jest jeszcze ta pampa, ktora Piotrek bardzo chcial zobaczyc wiec nasz pobyt wydluzyl sie do tygodnia.
Na pampe pojechalismy z biurem Dolphin, ktore oglaszalo sie jako ekologicznie..na wszelki wypadek wypytalam co pani wlascicielka rozumie pod tym pojeciem i po zapewnieniach ze nie robia krzywdy zwierzetom a przewodnicy sa pelnymi wiedzy lokalnymi mieszkancami dalismy im szanse. Co prawda zapewniano nas ze 3 godzinny dojazd na pampe pokonujemy jeepem 4x4, po czym rano zapakowano nas do mini vana, ktory nie bylby taki zly gdyby nie podtopienia drogi, z ktorymi niestety nie poradzilo sobie nasze autko, musielimy czekac na najblizszego jeepa z innej firmy zeby nas podholowano na ostatnim odcinku.. doslownie plynelismy tyle bylo wody na drodze..ale jakos dotarlismy do przystani gdzie przesiadalismy sie na lodke. po kolejnych 3 godzinach doplynelismy do naszego domku na wodzie, w ktorym mieszkalismy podczas pobytu na pampie. Fajne bylo to ze oprocz nas byly tylko 2 inne osoby z Australii wiec atmosfera bardzo kameralna.. cisza i spokoj :) widzac tabuny Izraelczykow na ulicach Rurre sprawdzilismy przed kupieniem wycieczki kto bedzie nam towarzyszyl podczas wyprawy. Patrzac potem na lodki wypakowane rozkrzyczanym Izraelem bylismy bardzo szczesliwi z naszego wyboru :) 3 dni na pampie spedza sie prakycznie w lodce.. trafil nami sie bardzo sympatyczny przewodnik Ernesto zwany Billym, ktory chyba jako jedyny wylaczal silnik i pozwalal nam cieszyc sie spokojem tego miejsca, podczas gdy inne lodki zdawaly sie raczej brac udzial w wyscigach po rzece niz podziwianiu natury.. przemierzalismy zalane tereny (trafilismy tu w porze deszczowej) podziwiajac rozne gatunki ptakow i malp, wypatrywalismy krokodyli i rozowych rzecznych delfinow z ktorymi rzekomo mielismy jednego dnia plywac, ale wygladalo to bardziej na plywanie w tej samej rzece, niekoniecznie w tym samym miejscu co one ;) podziwialismy zachod slonca i zrywalismy sie skoro swit by sluchac porannych odglosow pampy, probowalismy lowic piranie (ktore tylko sprytnie obgryzaly przynety nie dajac sie zlapac), wypatrywalismy w nocy swiecacych krokodylich oczu i chodzilismy po kolana w blocie w poszukiwaniu anakondy. Piotrek odwazyl sie pierwszego dnia, za zgoda przewodnika oczywiscie, wykapac w rzece do ktorej wskakiwalo sie praktycznie z progu naszego domku po czym okazalo sie, ze teren nalezal do wielkiego krokodyla ktory krazyl po naszej posesji co jakis czas wystawiajac glowe i przygladajac sie intruzom. 3 dni szybko minely i trzeba bylo wracac.. wsiedzlismy w naszego ``jeepa`` ktorego znowu trzeba bylo holowac i po 3 godzinach wysiedlismy w Rurre. nastepnego dnia Piotrek pobiegl zapisac nas na wyprawe do dzungli a ja odchorowywalam pyszne pampowe jedzonko :)


wyruszamy z La Paz

nasz jeep

osrodek na wodzie Dolphin


pampa

nasze maskotki


Piotrek i Rafael 

solidne kalosze to podstawa


w poszukiwaniu anakondy

1 komentarz:

  1. nie znam sie na upodobaniach tych maskotek, ale gdybym byla takim krokodylem tudziez aligatorem to te wasze spodenki kusilyby mnie okrutnie :D

    OdpowiedzUsuń