wtorek, 15 lutego 2011

Choshuenco, Chile

Wulkan Mocho Choshuenco to jedno z tych miejsc w Chile o ktorych nie pisza przewodniki, do ktorych trzeba dostac sie lokalnymi auobusami i gdzie mozna byc jedynym zagranicznym turysta. Wyprawa na jakis wulkan wisiala w powietrzu od czasu rozmowy Piotrka z naszym znajomym Izraelczykiem, ktory nie mogl sie nachwalic jakie to urocze miejsca odwiedzil w drodze do Santiago po chilijskiej stronie Andow. Na poczatku Piotrek wymyslil Pukon i tamtejszy wulkan, potem Osorno i park narodowy Puyehue. ostatecznie po rozmowie z  naszym hostelowym Scottem padlo na wulkan Choshuenco niedaleko miejscowosci o tej samej nazwie. Wyruszylismy z Santiago nocnym auobusem do Panquipulli (nazwy niektorych miejscowosci brzmia tak egzotycznie ze musze siedziec z mapa zeby je napisac poprawnie). Najtanszy przejazd oferowala firma Gambus. Przyzwyczajeni do argentynskich wygodnych autokarow mielismy nie maly problem zeby sie odnalezc w tym przyciasnawym autobusie, nie mowiac o tym zeby sie wyspac.. Rankiem dojechalismy na miejsce i za godzine mielismy kolejny autobus do Choshuenco, taki swojski lokalny autobus, ktory zabiera wszystkich chetnych i przez to jedzie pod gore 5 km/h. Przed wyjazdem zdazylismy jeszcze zawitac do informacji turystycznej i dostac jakies mapki okolicy.. za duzo to z nich nie wynikalo ale przynajmniej mialy nazwy wszystkich tych dziwnie brzmiacych miejscowosci. Pan kierowca wysadzil nas nie wiedziec czemu na obrzezach miasteczka a wszyskich innych zawiozl do centrum, chyba musimy bardziej sie przylozyc do hiszpanskiego ;) Choshuenco jest malym uroczym miasteczkiem polozonym nad jeziorkiem wsrod gor. Stad trzeba sie jeszcze dostac do Enco skad zaczyna sie szlak na wulkan. Niestety do Enco nic nie jezdzi wiec pozostaja nogi, ewentualnie stop. My ruszylismy ochoczo z buta ale szybko zmienilismy opcje na stopa, bylo goraco i duszno a plecaki wyjatkowo ciazyly.. poza tym mielismy jeszcze w perspektywie 8 (a jak sie potem okazalo 13!) km szlakiem do schroniska. Po drodze prawie nic nie jezdzi ale to prawie wystarczylo zeby dowiezc nas do miejsca w ktorym rozpoczyna sie szlak na wulkan. Ruszylismy pod gore z nadzieja ze moze jednak cos jeszcze  bedzie jechalo do schroniska i oszczedzi nam wspinaczki.. jedyne co jechalo to traktor, ktory nawet chenie chcial nas zabrac ale ze jechal w dol bylo nam to troche nie po drodze. Piotrek zabral sie tylko z panem do najblizszego ujecia wody zeby napelnic nasze zapasy. Do schroniska dotarlismy tuz przed zmrokiem podziwiajac wulkan oswietlony zachodzacym sloncem. Schronisko bylo zamkniete i jakby opuszczone, wiec rozbilismy namiot w miejscu, ktore nam sie wydawalo kempingiem a okazalo sie parkingiem. Noc byla ciepla i gwiezdzista..a miejsce prawdziwie urocze..Rano sloneczko, bezchmurne niebo, zapowiadal sie dobry dzien..pan pracownik schroniska sie odnalazl i kazal nam zwinac namiot i zostawic rzeczy w budynku. Troche nam to bylo nie na reke, po calym dniu w gorach znowu rozkladac namiot, ale jak sie okazalo dobrze sie stalo.. Wyruszylismy na wulkan ok 10, jakas godzine przed nami szla grupka osob z przewodnikiem. Najpierw 2 godziny w gore przez las i laki, caly czas dopingowaly nas wielkie konskie muchy, ktorych i tak podobno bylo mniej niz zazwyczaj.. nam ich wystarczylo! mimo calej naszej milosci do stworzenia kilka z nich zostalo usmierconych z niekryta satysfakcja.. Gdy skonczyla sie trawa skonczyl sie szlak.. trzeba bylo samemu kombinowac jak dalej isc. Dobrze ze udalo nam sie wypatrzec ekipe z przewodnikiem i odnalezc ich slady na sniegu. Ruszylismy za nimi. W pewnym momencie doszlismy do lodowca i nie bardzo wiadomo bylo co dalej.. dopiero z tak bliska widac bylo czym jest lodowiec, jakie to sa ogromne szczeliny i doswiadczylismy ze bez rakow nie ma szans po tym chodzic.Do tego nadciagnela wielka chmura i slychac bylo grzmoty wiec wygladalo na to ze zawrocimy.. zjedlismy w pospiechu torebke slynnych orzeszkow w karmelu ktora jechala z nami z Santiago i juz mielismy robic odwrot gdy nagle przejasnilo sie na tyle ze udalo sie wypatrzec slady stop. Postanowilismy jednak ruszyc na szczyt.. Po jakiejs godzinie wspinaczki widocznosc znowu bardzo sie pogorszyla, do tego stopnia ze nie bylo widac komplenie nic.. i powrocily grzmoty, tylko glosniejsze i blizej.. musielismy cos postanowic, dalismy sobie jeszcze 15 min na poprawe sytuacji.. nic sie nie poprawilo a tylko coraz mocniej grzmialo wiec nie bylo sensu isc dalej.. Piotrek zdecydowal ze wracamy.. Szlismy trzymajac sie wczesniej wydeptanych sladow i zastanawialismy sie jak my znajdziemy w tej mgle droge gdy skonczy sie snieg.. gdy weszlismy na skaly nadciagnela ogromna chmura, sypnelo na nas gradem i zagrzmialo tak potwornie ze ja struchlalam.. udalo mi sie namowic Piotrka zebysmy sprobowali przeczakac choc te nawalnice pod kamieniem, w tym czasie zdazylam odmowic wszystkie znane mi modlitwy, wezwac do pomocy wszystkie anioly i wszystkich swietych.. nie pamietam kiedy sie tak ostatnio balam, przestalam nawet liczyc czas od blysku do grzmotu bo w pewnym momencie juz nie bylo co liczyc.. burza atakowala nas ze wszystkich stron, do tego okazalo sie ze jestesmy w zlej dolince i musimy sie wrocic zeby znalezc szlak..Piotrek zachowal zimna krew i jakims cudem wyciagnal mnie spod tego kamienia, znalazl droge i przekonal zeby mimo burzy jednak isc dalej.. bylismy calkiem przemoczeni a deszcz na zmiane z gradem nie przestawal padac, szlak zamienil sie w rwacy potok i co jaki czas ktores z nas ladowalo w blocie. Na sam koniec znowu dopadla nas burza ale liczylam ze piorun wybierze jakies drzewo predzej niz nas wiec nie szukalam tym razem kryjowki.. droga dluzyla sie niasamowicie, wydawalo sie ze nigdy nie dotrzemy do tego schroniska.. gdy w koncu przekroczylismy jego prog musielimy chwile odczekac zeby dotarlo do nas ze sie udalo.. jakie szczescie ze zlozylismy rano ten namiot! przebralismy sie w suche rzeczy i usiedlismy przy kominku.. bylo nam tak dobrze.. za godzine dotarla ekipa z przewodnikiem ktora okazalo sie wracala jeszcze tego samego dnia do miasteczka.. spytalismy niesmialo przewodnika czy nie znalazloby sie dla nas miejsce.. na szczescie trafilismy na dobrego czlowieka, zaproponowal nam miejsce kolo siebie.. na pace pickupa :) siedzielismy w deszczu poubierani w pelerynki i trzymalismy sie mocno, zeby nie powypadac, bo droga byla kreta, miejscami podmyta a kierowca zdaje sie zapominal ze ma 4 osoby na pace.. przy tej jezdzie Carretera Austral to pan pikus :) w Choshuenco okazalo sie ze wszystkie tutejsze 2 hostele nie maja juz miejsc. kemping odpadal.. bylismy przemoczeni, zmarznieci i bylo nam wszysko jedno gdzie bedziemy spac byle na suchym :) trafilismy na dosc drogi (jak nie najdrozdzy na tej wyprawie) pokoj ale za to wlasciciel poczciwy, ugoscil nas herbatka i napalil w piecu zeby poschly nam rzeczy. Byl troche zdziwiony ze chcemy sie kapac w cieplej wodzie o tej porze (czyli o 20) bo zdaje sie ciepla woda miala byc w naszej lazience rano, ale udostepnil nam swoja bez problemow.. trzeba bylo tylko uwazac przy wyjsciu z niej bo akurat tam konczyla sie rynna i mozna bylo zaliczyc drugi, tym razem zimny, prysznic. W ogole konstrukcje tutejszych domow to dla nas zjawisko, czesto to tylko drewniane szkielety obite blacha.. ale najwazniejsze ze w pokoju nie kapalo nam na glowy :) zasnelismy szczesliwi ze tak milo zakonczyl sie nasz dzien :) nastepnego dnia siedzielismy do poludnia w cieplym pokoiku patrzac jak leje za oknem, po czym wrocilismy do Santiago nocnym autobusem w ktorym kupilismy dwa ostatnie miejsca.. kolo toalety..na szczescie pasazerowie byli laskawi i oszczedzili nam mozliwych atrakcji :) po przyjezdzie zdazylismy tylko wziac prysznic i ruszalismy na nastepna, tym razem zupelnie inna wyprawe..

czekamy we czworke na stopa :)

no i stop sie znalazl..

wulkan Choshuenco (okazalo sie ze to ten po prawej)

na szlaku


Piotrek mi ucieka..


nadciagaja czarne chmury


i biale tez..

przejasnilo sie



snieg! snieg! snieg!

atak na szczyt

troche nam widocznosc spadla


zegnamy sie z Choshuenco


2 komentarze:

  1. natomiast pieknie jest dzisiaj w Nowym Jorku, czuje jakby wiosna byla tuz za progiem. Maslanki kochane... wiem, wiem, ze te burze i wiatry to moja wina ;) zyczylam wam "roznej" pogody i tylko dobrych ludzi na trasie. Jak widze ani jedego ani drugiego wam nie brakuje...wiec chyba do kogos te zyczenia dotarly...

    OdpowiedzUsuń
  2. dzieki Kasia! to juz wiem o kim bedziemy intensywnie myslec przy kolejnej burzy!;) choc takie doswiadczenia potem najfajniej sie wspomina.. pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń