środa, 4 maja 2011

Park Narodowy Cotopaxi, Ekwador

O 10 rano mielismy sie stawic w biurze Volcano Route na przymiarke strojow. W cenie naszej wyprawy byl caly niezbedny sprzet. Dostalismy po parze butow, raki, czekany, udajace goretex kurtki i spodnie, rekawiczki, okulary oraz po czerwonym kapturku na glowe. Godzine pozniej Maslanki Cotopaxi Expedition 2011 wyruszyla spod biura starym jeepem w kierunku parku narodowego Cotopaxi. Emilio, nasz przewodnik, srednio sobie radzil z prowadzeniem naszej wiekowej maszyny, ja mialam tylko nadzieje ze jest lepszym przewodnikiem niz kierowca. Pierwszy przystanek to wejscie do parku, zakup biletow i oswajanie sie z wysokoscia. Po kolejnych 40 minutach zatrzymujemy sie przed muzeum, gdzie mozna zobaczyc dwa wypchane zwierzaki, makiete parku i skorzystac z toalety. Emilio serwuje nam lunch, bulki z mortadela (w takich momentach zastanawiam sie po co wypelnia sie na poczatku formularze w ktorych pytaja o preferencje zywieniowe, skoro nikt tego nie czyta) poprosilam grzecznie o ser, ktory potem musialam jesc do konca wyprawy. Posileni nieco, zostalismy poproszeni o zalozenie na siebie wszystkich gadzetow.. wtedy to wlasnie okazalo sie ze dostalam dwa lewe buty! na szczescie tylko te wewnetrzne wiec gdy dobrze sie postaralam moglam o tym zapomniec, gorzej bylo z plastikowymi skorupami (zewnetrznymi butami), ktore uwieraly mnie cala droge i zostawily wielka sina pamiatke na moich piszczelach. Ubrani w nasze nowe stroje jechalismy jeszcze 30 min do parkingu, z ktore wyrusza sie piechotka do schroniska. Droga zajmuje ok 40 min ale my mielismy isc godzine, bardzo wolno, zeby oswajac sie z wysokoscia.. po 15 minutach zostalismy zakryci przez grzmiace chmury. Zapytalam Emilio czy aby napewno bezpiecznie jest isc w burzowych chmurach, na co on odparl ´´tranquilo´´ (spokojnie). Po czym po 5 minutach pierwszy uciekal ze szlaku gdy prawie trzasnelo w nas piorunem.. my oczywiscie za nim, zrzucajac po drodze plecaki zeby metalowe raki i czekany zostaly daleko, przycupnelismy pod kamieniem i odczekalismy chwile zeby burza sie oddalila. Potem ruszylismy ostro pod gore by dojsc jak najszybciej do schroniska.. a mialo byc spokojne oswajanie sie z wysokoscia..poczatek wyprawy wrozyl niezla przygode.. gdy dotarlismy do refugio nasze serducha walily jak oszalale, nawet po godzinie, gdy lezelismy juz zawinieci w nasze spiworki by choc troche sie ogrzac..mala przerwa na obiad i objasnienia nocnej wspinaczki i spac bo czekalo nas tylko kilka godzin snu.. ciezko bylo zasnac majac na sobie wszystkie ubrania a mimo to zamrozone stopy no i w perspektywie wstawanie o polnocy.. o 12 zaczely dzwonic budziki, zeszlismy na sniadanie (bulka z serem) ktore jakos nie smakowalo w srodku nocy.. wypilismy troche cieplej cieczy udajacej herbate i ruszylismy w ciemna noc.. pierwsze 3 godziny szlo nam sie calkiem dobrze, mimo lekko skacowanego przewodnika (zdaje sie Emilio mial mala imprezke gdy my probowalismy zasnac bo idac za nim szlo sie w oparach alkoholu). Krotka przerwa na kostke czekolady i lyk zimnej wody, nasz argentynski termos niestety nie nadawal sie na te wyprawe i skazani bylismy na ocieplenie sie widokiem pijacego parujaca herbatke Emilia.Na ok 1.5 godz przed szczytem dopadl nas kryzys i wydawalo sie ze nie doczlapiemy sie na szczyt, do tego Emilio straszyl ze jak do 7 nie dojdziemy trzeba bedzie wracac ze wzgledu na niebezpieczenstwo topniejacego sniegu. Zacisnelismy zeby i powolutku, kroczek po kroczku, oddech po oddechu, dotarlismy nad krawedz krateru..Widok byl oszalamiajacy.. osniezony wierzcholek Cotopaxi skrzyl sie w ostrym ekwadorskim sloncu otoczony pierzynka z chmur.. radosc i zmeczenie zebraly sie w mokrych oczach.. dlugo jednak sie nie nacieszylismy bo Emilio zarzadzil szybki powrot.. schodzenie okazalo sie rownie wyczerpujace co wchodzenie, topniejacy snieg przyklejal sie do rakow przewracajac nas ma zmiane.. do tego Emilio, ktory narzucil takie tempo, ze w pewnym momencie prawie ciagnal mnie za soba na linie, ktora bylismy wszyscy spieci..ja jednak nie daje sie tak latwo prowadzic (Piotrus cos o tym wie) i kilka razy to Emilio ladawal na sniegu :) w koncu dal za wygrana i odczepil nas od siebie, do tego zostawil na szlaku we mgle uwazajac ze trafimy do schroniska.. oczywiscie ze trafilismy ale señor Emilio zostal wciagniety na czarna liste najgorszych przewodnikow w historii naszej wyprawy. Ledwo zywi dotarlismy do schroniska, tam czekaly juz na nas bulki z serem, na ktore mimo wielkiego glodu jakos nie mielismy ochoty, wypilismy tylko po kubku herbaty i ruszylismy do samochodu. Po 9 godzinach marszu ulga ze sciagniecia plastikowych butow byla nie do opisania.. Emilio wolno wytoczyl sie na droge, zagadujac do wszystkich znajomych przewodnikow, straznikow, sklepikarek.. musial sie pochwalic ze zdobyl szczyt..gdy w koncu dotarlismy do miasta resztla sil doczlapalismy do naszego hostelu, wzielismy nasze rzeczy i wsiedlismy w autobus do Quito, liczac ze tam w jakims milym przytulnym hosteliku wyspimy sie za wszystkie czasy..




Cotopaxi - widok ze schroniska


Refugio pod wulkanem Cotopaxi

bylo bardzo zimno..
wieczorem za oknem schroniska

 ruszamy zdobywac wulkan, zakladamy ostatnie gadzety

przerwa na dwa kesy czekolady

na lodowcu








na szczycie

krater wulkanu Cotopaxi


szczesliwi zdobywcy

ostatnie spojrzenie  i schodzimy..


6 komentarzy:

  1. Nie czytałem Waszego bloga jakiś czas... Teraz zdałem sobie sprawę jak bardzo rozdwojony jest świat - jeszcze kilka miesięcy temu byłem gdzieś tam, teraz wszystko to wydaje się odległym snem :-). A co do list wszelakich, to jesteście na szczycie mojej osobistej i subiektywnej listy najwytrwalszych i najciekawszych podróżników, jakich znam (przed tymi, którzy chcieli dojść do Kailash czy okrążyli świat). Niezmienne i serdeczne pozdrowienia z Amsterdamu. Michał

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje! I wielki szacunek! Gdy czytałam ostatnie wpisy na Waszym blogu o chęci zdobycia wulkanu od razu poszperałam info o nim i obejrzałam zdjęcia. Byłam w szoku, że chcecie wejść na oblodzony wulkan...a gdzie sprzęt?!... Kamień z serca mi spadł, po przeczytaniu powyższych opowieści, że mieliście przewodnika (choć baardzo kiepskiego, ale zawsze.
    Gorące pozdrowienia z nie bardzo wiosennej Polski :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja tylko zaluje ze nie udalo mi sie zrobic zdjecia Cotopaxi z dolu (ciagle chowal sie w chmurach) bo wyglada naprawde przepieknie..dziekujemy za zaszczyt bycia na amsterdamskiej liscie podroznikow tak wysoko :)) i za pozdrowienia z mam nadzieje juz nieco bardziej wiosennej Polski!

    OdpowiedzUsuń
  4. Szacun! Ilekroc tu patrze to mi się serce cieszy :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. tak jak mowilam Madziu po tym wpisie zaparlo mi dech i nie moglam slowa wydusic ;) ale juz wracam do was...wstydliwie, bo jak ja to mam skomentowac bedac osoba ktora ledwie wczlapala sie na Giewont i prawie tam pod krzyzem zasnela? Jestem pod ogromnym wrazeniem! Gratulacje zuki!

    OdpowiedzUsuń
  6. Powaliło mnie na nogi (a raczej szczęka na biurko opadła!). Co za przeżycie! I choć nie lubię zimna, to ten lodowiec mnie przywołuje..... Fajnie się Was śledzi.... a mam tyyyyyle jeszcze do nadrobienia. Na razie skaczę jak małpka z jednego miejsca na drugie. Nawet nie po kolei. :)

    OdpowiedzUsuń