sobota, 23 kwietnia 2011

Huaraz, Park Narodowy Huascaran, Peru

Huaraz, to jedno z tych uroczo spontanicznych przystankow na naszej trasie.. mielismy zabawic tylko kilka dni i uciekac do Ekwadoru.. wyszlo zupelnie inaczej..
Po tym jak wysiedlismy srednio wyspani z naszego swietnego sypialnianego autobusu zaczelo sie poszukiwanie miejsca, gdzie moglibysmy zrzucic nasze plecaczydla.. ostatnio albo my mamy mniej sil albo one jakies ciezsze.. po tym jak Piotrek pogonil wszystkich hostelowych naganiaczy okazalo sie ze nie bardzo wiemy gdzie mozna dobrze sie ulokowac.. szwedalismy sie w kolko szukajac wlasciwej ulicy az wpadl na nas Leo, mlody Peruwianczyk, ktory wreczyl nam wizytowke swojego hostelu, zapewnil ze jest ciepla woda i z usmiechem podreptal dalej.. uznalismy to za dobry znak, choc po drodze sprobowalismy jeszcze jednego polecanego w przewodniku miejsca.. cale szczescie pani nie miala dla nas pokoi. Wyladowalismy w hostelu Andes Camp, prowadzonym przez trzech braci, Leo i dwie jego kopie :) bardzo pomocni i sympatyczni. Dostalismy malenki ale prywatny pokoik, w lazience, jak obiecano, czekala na nas rozkosznie ciepla woda a na ostatnim pietrze kuchnia w ktorej nikt nie zalowal nam cukru do herbaty. Tradycyjnie trzeba bylo odespac nocna jazde i dopiero po poludniu poszlismy sie rozgladac za jakas mapa szlaku na ktory mielismy wyruszyc nastepnego dnia. W informacji turystycznej udalo sie dostac darmowa mapke owego szlaku ale Piotrek postanowil kupic jeszcze jedna, ze wszystkimi szlakami, liczac po cichu, ze po powrocie z jednego wyruszymy na nastepny.. Zrobilismy jeszcze zakupy na droge, przepakowalismy plecaki i poszlismy spac, bo nastepnego ranka czekalo nas wczesne wstawanko. I tak z naszym porannym wygrzebywaniem sie ze spiworow wyruszylismy pozniej niz planowalismy..znalezlismy stanowisko busow jadacych do Caraz i zapakowalismy sie do jednego z nich. Bus wypchany byl po brzegi, i gdy Piotrek siedzial wygodnie z przodu, ja spedzilam dobre 2 godziny w skretosiadzie usmiechajac sie co chwila do kobiet, ktore pokazujac na mnie palcami tlumaczyly swoim dzieciom ``to jest señora gringa``. Im dalej na polnoc tym czesciej slyszymy okrzyki ``gringos`` pod naszym adresem.. a juz Piotrkowe niebieskie oczeta i blond kita wrecz prosza sie o zaczepke, w wiekszosci przypadkow przez milych ludzi zaciekawionych jedynie skad jestesmy i jak nam sie podoba w ich kraju. Po jezdzie busem czekala nas ostatnia godzina kreta droga do wejscia do parku. Znalezlismy postoj taksowek, ktore osbluguja ta trase i akurat w jednej z nich brakowalo 2 pasazerow wiec zglosilismy sie ochoczo liczac ze za chwile odjedziemy..okazalo sie ze to tylko nam sie wydawalo ze brakowalo 2 pasazerow.. gdy w koncu ruszylismy w trase, w Toyocie model combi w bagazniku siedzialy dwie kobiety w ogromnych kapeluszach, na tylnym siedzieniu: ja, Piotrek, babcia w kapeluszu, jej corka i wnuczka i kolejne dwie kobiety w wielkich kapeluszach na przednim siedzeniu.. tak zaladowany samochod nie mogl jechac szybko i cale szczescie bo dziurawa droga wila sie po gorskich zboczach. Po godzinie takiej jazdy wysiedlismy lekko sprasowani. Zaplacilismy za wejscie do parku i ruszylismy na podobno jeden z najpiekniejszych szlakow w Cordiliera Blanca - Santa Cruz. Nie uszlismy za daleko jak zaczela sie nasza przygoda..najpierw ja nie zwazajac na niebezpieczenstwa wskoczylam w krzaki pelne gryzacych muszek by pozbyc sie mojego sniadania. Muszki sprytnie wykorzystaly okazje i zostawily niezla pamiatke.. potem przyszla kolej na Piotrka.. on zdecydowanie czesciej musial szukac ustronnych miejscowek.. na szczescie takich na szlaku pod dostatkiem! Czlapalismy tak z dobrych 5 godzin wypatrujac kempingu, po czym dalismy za wygrana i rozbilismy namiot na dziko. Zjedlismy kolacje i powskakiwalismy w spiworki bo robilo sie naprawde zimno (bylismy na 3.800 m npm) a mnie do tego zaczelo dopadac jeszcze przeziebienie (Piotrek jednak wysnul teorie, ze chorobie sie odechce na takiej wyprawie.. ja niestety mialam wrazenie ze chcialo jej sie z kazdym dniem coraz bardziej! sporo piotrusiowych teorii zostalo juz obalonych na tym wyjezdzie :).. Drugiego dnia mielismy zobaczyc jak sie bedziemy czuc i sprobowac powoli podazac dolinka w strone jakiegos pieknego jeziorka.. no i probowalismy, opornie to szlo ale jakos doczlapalismy do kempingu z ktorego nastepnego ranka mielismy wspinac sie do uroczej gorskiej lagunki. Rankiem zastal nas deszcz (z reszta popadywalo rowniez na trasie, to juz jest chyba norma, ze jak maslanki wychodza na gorskie peruwianskie szlaki zaczyna padac) No coz wspinaczka zostala odwolana a my moglismy polezec dluzej w cieplym namiocie. Co jakis czas  pewna krowa zagladala tylko i sprawdzala czy u nas wszystko ok ;) sporo na trasie krow, oslow i koni.. i sporo tez plackow ktore po sobie zostawiaja.. czasem ciezko bylo znalezc kawalek calkiem zielonej trawy pod namiot. Ale z naszymi dolegliwosciami nie mielismy im tego tak do konca za zle :) Gdy troche przestalo padac postanowilam, mimo sprzeciwow Piotrka i jego zapewnien ze juz sie dobrze czuje, zawracac ze szlaku do wyjscia. Szlo nam sie calkiem dobrze dopoki nie doszlismy do niewinnie wygladajacej laczki, ktora okazala sie w duzej czesci zielonym  bagnem, poprzecinanym licznymi rzeczkami, przez ktore nie bylo sie jak przedostac. Po godzinie krazenia, w przemoczonym butach, ubloconych spodniach (nie wyszedl mi jeden skok i w przepieknym stylu wyladowalam na swoich czterech literach w mieciutkim blotku) Piotrek postanowil poprzenosic nas (czyli mnie i plecaki) na druga strone rzeki. Moj bohater! Szkoda tylko ze uparl sie ze ma to sie odbywac w pozycji ``noszenie rannego zolnierza``, czyli ja przewieszona przez ramie, zamiast romantycznie na rekach.. ale wazne ze dotarlam sucha na drugi brzeg :) Po tym jak znowu trafilismy na szlak szlismy juz ile sil w nogach do wyjscia. Niestety z naszym tempem musielismy spedzic jeszcze jedna noc w dolinie. Jedynym plusem naszego slimaczego tempa byla mozliwosc przygladania sie do woli malenkim kolibrom, ktore ja za kazdym razem witalam westchnieniem zachwytu. Natepnego dnia w koncu doczlapalismy do wyjscia, szczesliwie czekala na nas taksowka, ktora juz nie tak zapelniona dowiozla nas do busa, ktory dowiozl nas z powrotem do hostelowego miasteczka. W hostelu zaleglismy na kilka dni przywiazani do naszej malej lazieneczki.. po 2 dniach zdecydowalismy sie na wizyte u lekarza. Dr Alberto Mendoza bardzo rzeczowo stwierdzil ze to normalne u turystow, przpisal nam tabletki i syropki, zalecil diete kurczakowa i zyczyl zdrowia. Ja patrzac na wygrzewajace sie w sloncu oblepione muchami dyndajace na hakach kurczaki mialam pewne obawy czy aby to najlepsze antidotum na nasze obolale brzuchy.. postanowilam nie sluchac lekarza a posluchac mamy i wyleczyc nas gotowana marchewka i ryzem :) Nagotowalismy gar zupki i pomoglo :) z lekkim opoznieniem wyruszylismy w strone Ekwadoru, w ktorym mielismy zamiar spedzic swieta..

Cordiliera Blanca

szlak Santa Cruz



koliber! ..tym razem go widac na zdjeciu :P


dwa uparaciuchy ;)))


akcja ranny zolnierz ;)

zapelniamy taxi, pomalowane domy wskazuja na odbywajace sie wybory

taksowka do kliniki

kurczaki ktore mialy nas wyleczyc

3 komentarze:

  1. Pasjonujaca historia.... dobrze, ze sie jeszcze na nogach trzymacie. :)))
    Zdrowka zycze i mniej deszczu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Z niecerpliwoscia czekam na dalszy ciag. W lipcu wybieram sie w kilka osob z Huaraz do Ekwadoru, pod Chimborazo czyli przejazd autobusem Huaraz-Riobamba.

    OdpowiedzUsuń
  3. Madzia! Zaczynam Was śledzić.... :) Piękne to Peru, koniecznie moja następna wyprawa: Peru do Galapagos. Pozdrawiam z upalnego Boulder (i ZERO komarów!!!!)

    OdpowiedzUsuń