sobota, 9 kwietnia 2011

Salkantay, Peru

Salkantay to jedyny szlak ktorym mozna dojsc do Machu Picchu bez przewodnika.. dowiedzielismy sie o nim od Maurycego, ktorego poznalismy pewnego dnia w Chile :) podobno trasa jest bajeczna..nam pozostalo wyobrazac sobie jak pieknie by bylo gdyby nie ten deszcz.. w biurze informacji turystycznej znalezlismy mala ulotke o szlaku i namiary na organizacje, ktora miala byc bardzo pomocna i zorientowana co sie dzieje akutalnie na trasie.. niestety w South American Explorers znalezlismy jedynie niezbyt poinformowana pania ktora wcisnela nam ksiazeczke (w polowie nieaktualna) ktora miala nas poprowadzic.. udalo sie dokupic jeszcze zestaw map Salkantaya (trzy rozne mapy ale tak samo byle jakie).. tak wyposazeni wyruszylismy na szlak :) nie wiadomo bylo o ktorej doklanie odjezdzaja autobusy do Mollepaty, w ktorej rozpoczyna sie szlak.. ksiazeczka radzila przybyc tam ok 5, wiec zrywalismy sie o 4 zeby napewno nie przegapic autobusu. Pan taksowkarz twierdzac ze wie skad odjezdzaja te autobusy krazyl po miescie wypytujac zaspanych przechodniow czy dobrze jedziemy.. w koncu wysadzil nas na placyku gdzie czekaly minivany, ktorych kierowcy twierdzili ze zadne autobusy stad nie odjezdzaja ale oni chetnie nas zawiosa gdzie trzeba.. gdy pan klamczuch juz prawie pakowal nasze plecaki do bagaznika podjechal autobus do Mollepaty w ktory z satysfakcja wsiedlismy :) w Peru jest chyba jeszcze wiecej klamczuchow niz w Boliwii! po 3 godzinach wysiedlismy w Mollepacie z ktorej mozna juz zaczynac marsz.. spotkalismy jednak pare Amerykanow, ktora wybrala sie na Salkantaya z przewodnikiem, ktory z kolei doradzal nam przejechac jeszcze kawalek autem i wyruszac dopiero z Cruzpaty.. ten kawalek autem kosztowal 5 razy tyle co wczesniejsze 3 godziny w autobusie ale zaoszczedzilismy sporo wspinaczki po zabloconej drodze.. gdy w koncu ruszylismy szlakiem zaczal padac deszcz.. majac sporo czasu w zapasie postanowilismy przeczekac go pod jakims drzewkiem i ruszac dalej dopiero gdy przestanie lac, w koncu nie chcemy przemoczyc sie juz pierwszego dnia.. nasz plan nie do konca wypalil bo nie chcialo tak od razu przestac padac, ale wypogodzilo sie na tyle ze doszlismy wysuszeni do naszego pierwszego noclegu.. dobrze ze podazalismy za grupa z przewodnikiem, do tego bardzo pomocnym, bo kierujac sie nasza ulotka, tudziez mapa spalibysmy na podmoklej lace udajacej kemping.. a tak moglismy rozbic sie pod daszkiem, napelnic za symboliczna Coca Cole zakupiona od wlasciciela kempingu nasze zapasy wody i skorzystac z lazienki.. tego dnia swieta gora Inkow Salkantay odslonila sie na moment i dala przez chwile popodziwiac.. wiecej juz jej na tej wyprawie nie widzielismy.. po dosyc zimnej nocy na 3800 mnpm roczpoczelismy nasza mozolna wspinaczke na przelecz Salkantay.. bylo zimno, padal deszcz a my mielismy w perspektywie przynajmniej 10 godzin marszu.. do tego wysokosc sprawiala ze momentami brakowalo sil na nastepny krok..w koncu po 3 godzinach doczlapalismy wszyscy do przeleczy z ktorej do konca dnia juz tylko schodzilismy.. nasze kolana niezbyt cieszyly sie na to zejscie, zwazywszy na wielkie plecaki ktore jako jedyni targalismy na plecach, reszta uczestnikow miala od tego muly, miala rowniez kucharza ktory gotowal gorace zupki na postojach.. nasza oszczedna wersja zakladala co najwyzej kanapki z serem i herbate.. po kolejnych 3 godzinach schodzenia bylismy tak przemoczeni, przemarznieci i zabloceni ze odechciewalo sie wszystkiego.. a tu trzeba isc, bez wzgledu na wszystko.. pod koniec dnia troche sie rozpogodzilo ale za to przybylo blota, w ktore wpadalismy na przemian nie wiedzac juz czy sie zloscic czy smiac.. zdawalo sie ze ta droga nigdy sie nie skonczy..gdy w koncu dotarlismy do Collpapampy nie mielismy juz nawet sily porzadnie sie cieszyc.. trafilismy na prywatny kemping u przemilej rodzinki (domek w ktorym mielismy sie rozbic byl tak maly ze miescil tylko nasz namiot), zjedlismy makaron z tunczykiem i padlismy wykonczeni.. nastepnego dnia wyruszylismy jako ostatnia dwuosobowa grupa na szlak.. ciezko bylo sie wydostac tego ranka z cieplego prawie suchego spiworka :) pogoda tym razem dopisala, sloneczko dogrzewalo i suszylo nasze przemoczone skarpety dyndajace na plecakach.. tylko buty nie chcialy sie wysuszyc i poobcieraly nogi.. wedrowalismy peruwianskim odpowiednikiem drogi smierci cieszac sie ze pokonujemy ja pieszo :) gdy doszlismy na postoj, nasi amerykanscy znajomi juz tam czekali zapraszajac nas do busa, ktory dowozil wszystkich na nocleg.. z przyjemnoscia skorzystalismy z tej opcji.. dojechalismy do Santa Teresa, gdzie rozbilismy namiot pod avokadowym drzewem, otoczeni bananowcami, drzewami z kawa, koka czy pomaranczami.. bylo bardzo tropikalnie..jednak zbyt tropikalnie dla naszego wyprawowego namiotu.. nie mozna bylo go otworzyc bo deszcz padal do srodka, nie mozna go bylo zamknac bo nie bylo czym oddychac.. to byla ciezka noc.. rankiem zapakowano nas do kolejnego busa i dowieziono do Hydroelektrowni, skad mielismy wziac pociag do Aquas Calientes..bus nie dojechal na miejsce z powodu osuniec ziemi wiec ostatni odcinek do elektrowni przeszlismy, co niektorzy dzwigajac wielkie worki z prowiantem (Piotrek z sympatii dla przewodnika pomagal dzwigac ich ciezary, za co zostalismy zaproszeni na obiad, co prawda musiliemy go jesc w kuchennym kacie w sekrecie przed Amerykanami, ale i tak bylismy wdzieczni :) po kilku godzinach krecenia sie po stacji, suszenia namiotu, zwiedzania pobliskich inkaskich ruin, postanowilismy upewnic sie w jakiej cenie sa bilety na pociag.. okazalo sie ze zamiast 8 (jak twierdzila nasza swietna ksiazeczka) bilety sa po 50 Soli.. wygladalo na to ze jednak bedziemy dreptac ostatni odcinek drogi do Aquas Calientes.. na szczescie droga byla przyjemnie plaska i do tego malownicza wiec szlo sie calkiem przyjemnie.. no moze z wyjatkiem ostatnich 30 min w deszczu.. choc dzieki temu trafilismy na bardzo ladny i w miare tani hostel - nie chcialo nam sie wiecej moknac wiec weszlismy do pierwszego napotkanego hostelu.. pani wlascicielka patrzac na nas nie mogla sie zdecydowac ktory pokoj nam dac, w koncu drzaca reka dala nam klucz i poprosila zebysmy tylko nie kladli plecakow na lozka bo potem ciezko sie pierze koce..klucza tez nam nie dala zebysmy go nie zgubili.. pokoje byly tak ladne a woda tak ciepla ze przymknelismy oczy na te dziwactwa.. brzuchy burczaly wiec poszlismy cos zjesc.. w Peru w wielu restauracjach wystepuje kilka rodzajow menu.. najpierw dostaje sie to oficjalne najdrozdze..gdy tylko zaczyna sie krecic nosem na ceny, pani naganiaczka przybiega z kolejnymi kartami w ktorych ceny spadaja o polowe.. Piotrek zjadl kawalek biednej alpaki, ja dostalam cos co mialo byc zupa a na deser cwiartke nalesnika polana czekolada.. okazalo sie ze wraz z cenami spadaja takze porcje ;) po obiadku zakupilismy bilety na Machu Picchu i udalismy sie czym predzej do hostelu bo nastepnego dnia czekalo nas bardzo poranne wstawanie..




 Salkantay




pierwszy nocleg
rankiem drugiego dnia





w koncu na przeleczy

po kostki w blocie

 


Collpapampa


trzeciego dnia pogoda dopisywala



cytrusowe pole namiotowe


Hidroelectrica i suszenie namiotu



czekamy na pociag


nie.. jednak idziemy

Aquas Calientes




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz