środa, 29 czerwca 2011

Gracias, Park Narodowy Celaque, Honduras

Park Narodowy Celaque w Hondurasie byl jednym z piotrkowej listy najlepszych miejsc w Am Srodkowej i nie bylo mowy, ze go nie odwiedzimy.. zwlaszcza, ze po akcji z Salvadorem przyszla moja kolej na ustepstwa :) tak wiec wczesnym rankiem, z godzinnym opoznieniem (kierowcy autobusow nie sa chyba zbyt zaznajomieni z rozdkladem jazdy) nowiutkim i swiecacym czystoscia pojazdem opuszczalismy Tegucigalpe kierujac sie w strone La Esperanza. Po niedawnych chickenowych doswiadczeniach podroz tym cudem minela w oka mgnieniu.. jak sobie przypomne moje narzekanie na chilijskie ´´niewygodne´´ autobusy to az sama z niedowierzaniem krece glowa.. Dojechalismy na miejsce i od razu zostalismy przepakowani do minibusa ktory za 15 min odjezdzal do Gracias. Cala podroz poszla nad wyraz sprawnie i bezproblemowo.. a tak nas straszono Hondurasem :) W Gracias troche sie zdezorientowalismy bo wg przewodnikowej mapy dworzec powinien byc w innym miejscu.. i jak sie okazalo byl! od czasu wydania naszej Samotnej Planety zdazyli zbudowac juz nowy terminal.. szczesliwie tuz obok zbudowali rowniez przemily hotelik, z ktorego roztacza sie piekny widok na pobliskie gory, a w ktorym maslanki postanowily sie ulokowac zeby nie lazic za daleko z ciezkimi plecakami.. dzien minal nam na wypytywaniu o mozliwosci dostania sie do parku, dreptaniu zakurzonymi uliczkami starego miasta i dokarmianiu tragicznie chudych tutejszych psiakow.. Nastepnego dnia wyruszalismy na szlak.. mimo moich niesmialych protestow zostala wybrana najdluzsza z mozliwych tras, do tego zahaczajaca o najwyzszy szczyt Hondurasu. Pogoda dopisywala (i cale szczescie, bo moje butki po ostanich wspinaczkach sa bliskie rozsypki) a my nie moglismy sie nadziwic skad w srodku tropikow wzial sie ten iglasty, polsko pachnacy las! Po kilku godzinach wspinaczki doczlapalismy do pierwszego kempingu. Pora byla dosyc pozna wiec zdecydowalismy sie rozbic tutaj i spokojnie przywitac wieczor.. Piotrek wybral sie na poszukiwanie wody a ja wzielam sie za rozpalanie pierwszego w zyciu ogniska :) po kilkunastu minutach mielismy pokazne zapasy zrodlanej wody i dumnie plonace ognisko. Na kolacje pieczone nad ogniem, jedyne jakie udalo nam sie znalezc bulki hamburgerowki z dzemem anansowym. Siedzielismy przy wesolo tancujacych plomieniach wsluchujac sie w odglosy lasu i podziwiajac przedziwny taniec swietlikow..  Rankiem zrywalismy sie wczesnie zeby dotrzec na szczyt przed 8 i zobaczyc slynny las chmur.. w koncu po to tu przyjechalismy.. Zostawilismy nasze rzeczy na kemingu z nadzieja, ze zdazymy wrocic zanim przyczlapie potencjalny zlodziejaszek.. Wedrujac w gore waska stroma sciezka obserwowalismy jak las z suchego iglastego przeobraza sie nagle w gesta, dzika dzungle i cieszylismy sie ze nie probowalismy poprzedniego dnia dostac sie do drugiego kempingu z wielkimi plecakami. Szlak wznosil sie i opadal i konca nie bylo widac.. jedynym znakiem ze dobrze idziemy byly male wstazeczki zawiazane na drzewach, ktore tropilismy w drodze na szczyt. Przed 8 dotarlismy do Las Minas i jakie bylo piotrusiowe zdziwienie gdy okazalo sie, ze nie ma zadnych chmur! Tzn jakies byly ale daleko i "zupelnie nie takie jak na zdjeciach!" Jak sie potem okazalo przybylismy troche w zlym czasie, najlepszy do podziwiania chmurowego lasu jest okres pazdziernik - grudzien. Szkoda ze pan straznik parku powiedzial nam to dopiero przy pozegnaniu.. Tak wiec nasze szczescie do ladnej pogody tym razem okazalo sie nieszczesciem ;) Ale dobre nastroje szybko wrocily gdy w drodze powrotnej napotkalismy cale stada.. prawdziwkow! az ciezko bylo uwierzyc ze w srodku Hondurasu moze spotkac nas taka niespodzianka! Poczatkowo probowalismy, choc nie bylo to latwe, przechodzic obok grzybow obojetnie zachwycajac sie jedynie ich pieknem (zrozumiale tylko dla milosnikow grzybow :) ale gdy w pewnym momencie juz prawie potykalismy sie o brazowe kapelusze wyrastajace nam nagle pod stopami nie moglismy sie powstrzymac i zabralismy kilka okazow do plecaczka z nadzieja ze znajdzie sie jakas patelnia i kilka jajek a my bedziemy mieli okazje przez chwile poczuc smak domu..




w drodze do parku

wyprawa mlodego Indiana Jonesa po wode :D

jak na pierwszy raz calkiem niezle :)

poranna wspinaczka


widok ze szczytu.. daleko na horyzoncie upragnione chmury

najwyzszy szczyt Honduraru

w poszukiwaniu kolorowych wstazeczek..

prawdziwie zrodlana woda

sezon grzybowy rozpoczety! z pozdrowieniami dla wszystkich grzybiarzy!

w hotelu Trapiche w Gracias

niedziela, 26 czerwca 2011

Tegucigalpa, Honduras

Leon, ktory mial byc tak blisko granicy z Hondurasem, okazal sie byc odlegly az o dwa autobusy.. szybko przeszly nam leonowe relaksacyjne nastroje..dotarlismy do granicy juz ostro wymeczeni.. tam zostalismy przechwyceni przez milego pana na taxi-rowerku, dla ktorego jednak nasza dwojka z plecakami okazala sie za ciezka wiec podzielil sie nami ze swoim kolega na identycznym taxi-rowerku.. panowie bardzo sprawnie wozili  nas od jednej granicy do drugiej, pomagajac we wszystkich formalnosciach, raczac nas co chwila szerokim nieszczerym usmiechem.. od samego poczatku akcja wydala nam sie podejrzana (nigdy nie ufaj komus kto zbyt chetnie chce ci pomoc) ale wszystko potoczylo sie tak szybko ze nawet nie zdazylismy dobrze pomyslec jak przyszlo do zaplaty za 5 min ciezkiej pracy obu panow.. poczatkowaa wersja napiwku przybrala nagle ksztalt 20 $! za 2 godz jazdy autobusem placilismy 1$! .. nie wiedzialam czy smiac sie czy plakac w obliczu takiej bezczelnosci.. zaczely sie nerwowe negocjacje, straszenie policja, zbiegli sie gapiowie.. ostateczmie stanelo na 20 Lempirach, czyli 1$ co i tak bylo zbyt wysoka cena.. z wielkim niesmakiem wjezdzalismy do Hondurasu.. tego dnia dojechalismy tylko do Cholutecki z ktorej mielimy udac sie pod granice z Salvadorem, ale ze godzina byla juz zbyt pozna na podroz do granicy musielismy zostac tam na noc.. Rankiem trasa dalszej przeprawy ulegla radykalnej zmianie po tym jak jedna z maslanek zbuntowala sie ze nie bedzie sie tlukla kolejna setka chicken busow przez Salvador po to tylko zeby przez niego przejechac, do tego slono placac na granicy..jak sie okazalo duzo pozniej nasz przedawniony przewodnik wprowadzil nas w blad i wjazd nic nie kosztuje ale bylo juz za pozno na zale, bo wlasnie bylismy w drodze do Tegucigalpy. Dotarlismy do celu ok poludnia ale postanowilismy spedzic tam reszte dnia by rankiem wyruszyc do Gracias i pokonac trase w ciagu jednej doby ;) co wymagalo skoordynowania kilku autobusow. W Tegucigalpie wysiedlismy w srodku wielkiego targowiska, zadnego terminalu, zadnych nazw ulica, nic nie wiadomo.. udalismy sie do najblizszego hotelu by zaczerpnac nieco inforacji i jakie bylo nasze zdziwienie, gdy okazalo sie za pani w recepcji rowniez nie wie gdzie sie znajduje, juz nawet nie chodzilo o zlokalizowanie nas na mapie ale pani nie wiedziala nawet na jakiej ulicy stoi hotel w ktorym pracuje.. no coz, witamy w Tegucigalpie :)  rozpoczela sie proba ustalenia gdzie jestesmy i jak sie stad dostac do Gracias.. pytalismy w piekarni i sklepie, banku i McDonaldzie..wszyscy udzielili informacji.. szkoda, ze kazdy innej.. w koncu zdesperowani zatrzymalismy taksowke i kazalismy sie zawiesc na terminal autobusowy firmy Carolina (tyle udalo nam sie znalezc w przewodniku) i o dziwo pan dojechal bezblednie.. sprawidzilismy rozklad jazdy i ustalilismy na ktory poranny autobus bedziemy sie zrywac.. pozostale pol dnia wykorzystalismy na szwedanie sie po stolicy.. niedzielne popoludnie wiec raczej pusto, na ulicach tygodniowe stosy smieci, od czasu do czasu zawialo kurzem.. pora deszczowa wiec poobiedni deszczyk musial byc w programie.. przeczesalismy okolice w poszukiwaniu czegos do jedzenia ale oprocz kilku restauracji z hamburgerami i pizza wszystko bylo pozamykane.. w koncu postanowilismy wrocic do hotelu i tu urzadzic sobie male pizza party, zwlaszcza ze nasz pokoj mial piekny (jak na Tegucigalpe) widok.. otworzylismy szeroko okno i zajadajac pizze cieszylismy sie, ze jutro juz nas tu nie bedzie :) 

chicken bus sie zapelnia..

na granicy,  jeszcze usmiechnieta..


Piotrka taksoweczka cos sie ociaga..
centrum Tegucigalpy

katedra

widok z hotelu Londres, na zywo znacznie lepszy

wtorek, 21 czerwca 2011

Leon, Nikaragua

Leon, perelka architektury kolonialnej w Nikaragui jakos specjalnie nie przypadl nam go gustu.. po opuszczeniu autobusu, ktorego stacja koncowa byl Leon, czekala nas jeszcze przeprawa przez miasto ciezarowko-taksowka. Na poczatku myslalam, ze kolezka, ktory zgarnial pasazerow i pakowal do srodka z kims nas pomylil i probuje wywiesc zdezorientowanych gringos gdzies za miasto.. ale gdy ciezarowka zaczela sie zapelniac leonowymi mieszkancami, ktorzy zapewniali nas ze jedziemy do centrum, uspokoilam sie nieco.. dobrze ze wsiedlismy do ''taksowki'' jako pierwsi, bo dzieki temu jeszcze zmiescilismy nasze plecaki, potem dopchali juz tyle ludzi ze prawie wysypywali sie na zakretach. Dotarlismy do centrum i znalezlismy nasz hostel, duzy przestronny budynek, z basenem, darmowym internetem, bilardem.. cena moze nie byla powalajaca ale nie az tak wysoka zebysmy nie mogli pozwolic sobie zostac jeden dzien dluzej i troche odpoczac.. w dusznym i zakurzonym Leonie hostel Lazy Bones byl prawdziwa oaza..  lenistwa rowniez.. do tego stopnia ze prawie z niego nie wychodzilismy :) potrzebny byl nam taki dzien, zadnego tulania sie z plecakami, duszenia w chicken busach i klocenia z miejscowymi..  hamaczek, ksiazeczka, muzyczka.. pelen relaks.. jak powiedziala Kasia zrobilismy sobie wakacje od wakacji :) w dzien wyjazdu podreptalismy troche po okolicy, odwiedzilismy muzeum prowadzone przez rodziny osob poleglych w walce z rezimem, przewaznie studentow..nazwiska wielu z tych osob sa wypisywane na murach, na budynkach czesto widnieja ich twarze.. teraz znowu jest to goracy temat bo na jesieni czekaja Nikarague wybory.. dotychczasowy prezydent robi wszystko zeby przekonac ludzi o swoim wielkim poparciu i pol kraju zamalowal juz na czerwono-czarno (kolory jego partii), nie oszczedzajac drzew, przydroznych kamieni i znakow drogowych! zaszlismy tez na chwile do lekko zapuszczonej katedry ale akurat zamykali wiec tylko przegonili nas z wyjscia do wyjscia..z lekkim poslizgiem (w stosunku do naszego odrobine nierealnego planu dostania sie do Salvadoru) wydostawalismy sie z centrum wcisnieci miedzy leonczykow na pace rzucajacej sie nerwowo po brukowanej ulicy ciezarowki. udalo nam sie wypasc dopiero przy terminalu autobusowym ;) Zegnalismy Leon, ktory nie zachwycil nas jako miasto, choc moze nie dostal od nas na to szansy, ale za to zregenerowal nasze sily i wprawil w dobry nastroj.. wrzucilismy jeszcze kilka ulicznych przysmakow do naszych brzuchow i bylismy gotowi na kolejna fascynujaca przeprawe :)




w drodze do Leon, jedna z przesiadek

na dworcu

hostel Lazy Bones.. hmmm
kazdy sie lenil jak potrafil ;)


prawdziwe lazy bones..

katedra

Coca Cola rulez

muzeum ofiar rezimu

taksoweczka czeka..

Leon

niedziela, 19 czerwca 2011

San Juan del Sur, Nikaragua

dojachalismy nad ocean.. szum fal i swieza bryza troche uspokoily nasze przegrzane od chicken busow nerwy.. miasteczko dosyc urokliwe, male i turystyczne, ale bylo odprezajacym przystankiem na dlugiej drodze do Hondurasu. Po przyjezdzie ulokowalismy sie w malym pensjonacie prowadzonym przez przemila seniore, ktora przywitala nas szerokim usmiechem i koktajlem z bananow. Zrzucilismy plecaki i pobieglismy na plaze.. popluskalismy sie troche w oceanie, ze wzgledu na fale nie bardzo bylo jak plywac.. pospacerowalismy po mieciutkim piasku i nabieralismy sil na kolejne godziny w autobusach.. przez chwile chcielismy wybrac sie na wycieczke polaczona z obserwacja zolwi, ale szczesliwie trafilismy na szczerego przewodnika, ktory przyznal, ze zolwie pojawia sie dopiero za 3 tyg.. udalo sie uniknac kolejnej niezapomnianej wyprawy :) wieczorkiem wybralismy sie jeszcze zobaczyc zachod slonca, takich chwil nigdy za wiele! i spokojnym krokiem wracalismy do hostelu pelni nadziei, ze wrocila woda w kranie..woda byla, i do tego orzezwiajaco zimna.. splukalismy z siebie resztki soli, zjedlismy po nalesniczku (tortilla) z pomidorami i avocado i zasypialismy szczesliwi, kolysani do snu szumem.. zamonotwanego na scianie wiatraka :).. rano uraczylismy sie jajecznica ala alberTo, czyli z dodatkiem smazonych platanow (zielonych bananow.. po powrocie sprobujemy co wyjdzie z tych biedronkowych hehe) ostatni spacer nad brzegiem oceanu i trzeba bylo sie powoli nastawiac psychicznie na kolejna niezapomniana jazde autobusem.Plan znowu zakladal dojechac do Hondurasu i znowu nie zostal wykonany.. po kilku zapakowanych po brzegi busach, kilku meczacych przesiadkach, zbyt malej ilosci powietrza, zbyt malej ilosci miejsca na nogi (po tym jak obstawilismy sie plecakami) kilku cwaniaczkach probujacych wydusic z nas kase, odklejalismy nasze mokre od obciagnietych plastikowa imitacja skory siedzen koszulki i wysiadalismy w Leon.. skad juz tak niedaleko do Hondurasu!








czwartek, 16 czerwca 2011

Ometepe, Nikaragua

Poniedzialkowym rankiem, zaraz po mszy i sniadaniu wyruszalismy do Granady. Padre Alberto zaoferowal, ze nas tam podrzuci, na co my z wielka ochota przystalismy :) jeszcze ostatnie pogaduszki w trasie i zaraz sie rozstajemy.. w Granadzie czekala nas jeszcze jedna mila niespodzianka, obiadek u zaprzyjaznionych siostr, byly m.in. piotrusiowe smazone banany i rozowy kukurydziany napoj chicha.. wszystko pyszne, a do tego siostry specjalnie na nasz przyjazd przygotowaly piosenki, ktore spiewaly nam podczas posilku.. musze przyznac ze zacisniete ze wzruszenia gardlo bardzo utrudnialo przelkniecie czegokolwiek..szybka wspolna fotka i pedzimy do portu zeby zdazyc na prom.. niestety zdazylismy (przez chwile mialam nadzieje ze jednak bedziemy musieli wracac z Albertem :) ostatnie podziekowania i trzeba sie zegnac.. mimo tylu pozegnan kazde nastepne mam wrazenie przychodzi coraz trudniej.. prom wyruszyl z portu i leniwie kierowal sie ku Ometepe, wyspie na jez. Nikaraguanskim skladajaca sie z dwoch polaczonych kawalkiem ladu wulkanow..  na promie poznalismy Roberta, ktory samotnie podrozuje po Ameryce Srodkowej zmierzajac w kierunku tej Poludniowej. Wymienilismy sie doswiadczeniami, wreczylismy Robertowi ulotki miejsc, ktore byly nam szczegolnie bliskie (skad Piotrek ma jeszcze te karteczki?) i polecilismy najlepszy sposob na dostanie sie z Panamy do Kolumbii - Luke! po dotarciu na wyspe postanowilismy razem znalezc miejsce do spania. W miasteczku Altagracia trafilismy na pokoje u señora Ortiza, ktory byl bardzo pomocny i oferowal wszystkie ometepowe atrakcje. Odpoczywajac w pokoju, ktory dostepny byl dla wszelkich zyjatek ze wszystkich stron, (dziurawa siatka w oknie, ogromna szpara miedzy drzwiami a podloga, jeszcze wieksza miedzy sciana a dachem, .. przypomnial nam sie czysciutki, bezpieczny pokoik u Franciszkanow, ktorzy zapewniali, ze zaden skorpion nie ma prawa dostac sie do srodka - tutaj owy skorpion musialby sie niezle nakombinowac zeby sie do niego nie dostac!) na wszelki wypadek podpytalam wlasciciela naszego uroczego lokum przez co mozemy zostac pozarci.. okazalo sie ze na wyspie nie ma nawet komarow (w takim razie jest cos innego co mnie pocielo!) a jedyne na co mamy uwazac to zaby gigantki plujace jadem.. dla lepszego zobrazowania (chyba tej zaby) senor wytropil jedna w ogrodzie, podniosl to stworzenie wielkosci kurczaka za noge i pomachal nim przed naszymi nosami.. no to teraz juz wiedzielismy czego mamy sie bac..szczesliwie poranek zastal nas bez zadnych plazo-gadzich stworzen na poduszkach, po sniadaniu (ostatnie franciszkanskie mango zniknelo w naszych brzuchach) wybralismy sie na zwiedzanie wyspy. Zlapalismy duzy, zolty, glosny autobus i baaardzo wolno udalismy sie na miejsce, w ktorym mozna zobaczyc petroglify, czyli rysunki wyryte w skalach. Jak na tak dluga (w stosunku do tak niewielkiej wyspy) podroz bylismy troche zawiedzeni tym co zastalismy..po odwiedzeniu kilku kamieni my z Robertem zasiedlismy pod daszekiem przy soczku i widoczku a Piotrus pobiegl obejrzec kolejne 3 kamienie, za ktore juz trzeba bylo zaplacic. Przyznam, ze mi starczyla Piotrkowa, jak zwykle oszczedna w slowach, relacja i kilka zdjec.. petroglify zaliczone! kolejnym punktem wycieczki dla nas byla plaza, dla Roberta - Finca Magdalena, czyli slynna na wyspie plantacja kawy.. przez te opowiesci o slodkowodnych rekinach zyjacych w jeziorze Nikaraguanskim nawet porzadnie nie poplywalam, nie wiedzac czego sie moge po nich spodziewac..na dodatek nasze plazowanie zakonczylo sie ucieczka przed gryzacymi niewidzialnymi istotami.. ciezko bylo wyciagnac od lokalnych o ktorej odjezdza nastepny autobus do naszej wioski, tzn wyciagnac moze nie bylo az tak trudno jak okreslic kto mowi prawde.. postanowilismy wracac na stopa.. nie musielismy dlugo czekac.. po 10 min sympatyczny mlody mieszkaniec wyspy wrzucal nas na pake pickupa, dowazac prawie pod same drzwi.. poszwedalismy sie jeszcze szukajac tanich tutejszych przysmakow.. odwiedzilismy stary kolonialny kosciol, ktory teraz jest muzeum.. tylko nie bardzo wiadomo muzeum czego..zerknelismy do ogrodka, gdzie stoja znalezione na wyspie kamienne posagi i na tym zakonczylismy podziwianie wyspy.. kilku przewodnikow probowalo namowic nas jeszcze na wspinaczke na wulkan, ale po spotkaniu z gromada zawiedzionych gringos, ktorzy musieli zawrocic ze szlaku z powodu blota, grzecznie tylko dziekowalismy za wszystkie wspaniale oferty.. Nastepnego dnia nastapila ewakuacja z wyspy.. dlugo myslelismy jakby tu najszybciej przedostac sie do Hondurasu, ale biorac pod uwage warunki w szkolnych-dalekobieznych autobusach, ich przewidywalnosc i pomocnosc dworcowego personelu, stwierdzilismy, ze sukcesem bedzie wydostanie sie z wyspy i dojechanie do jakiegos wiekszego miasta.. potem jednak stwierdzilismy, ze jak juz mamy gdzies utknac to dobrze, zeby chociac bylo to jakies sympatycznie miejsce wiec zmienilismy nieco kierunek jazdy..i tak godzina w wyspowym autobusie, pol godziny w poczekalni i kolejna godzina na promie.. na ladzie Piotrek zostal szczelnie przykryty przez  tlum wykrzykujacych taksowkarzy i kiedy juz prawie pakowali jego plecak do samochodu,  ja stojac z boku zostalam zagadnieta przez kierowce autobusu, ktorego cena oczywiscie byla nie do pobicia.. wyszarpalam swojego meza ze szpon taksowkarzy i z usmiechem na twarzy podreptalismy w strone wiekowego busika..  w koncu to tylko 6 km..nieco wolniej ale taniej i bardziej swoisko dojechalismy na terminal autobusowy w Rivas.. kierowca busika bezintereswonie i poprawnie wytlumaczyl nam skad odjezdzaja autobusy w strone Pacyfiku..wcisnelismy sie w napchany juz po brzegi autobus i za godzine wysiedlismy w jednym z najslynniejszych nikaraguanskich kurortow..San Juan del Sur..



tak sie podrozuje po Nikaragui

siostry przygrywaly nam do obiadku

szybka pamiatkowa fotka

adios padre alberTo!! muchisimas gracias!!

plecakowcy ciagna na prom

jeden z wulkanow na Ometepe

wysiadka w Altagracia, piotrkowy przysmak - zielone banany

petroglify, ten zdaje sie przedstawia malpe

podrozowanie po wyspie

niegdys kolonialny kosciol, dzis rozsypujace sie muzeum

``eksponaty`` muzeum

bujane fotele obowiazkowym wyposazeniem kazdego domu

galeria idoli wlasciciela hostelu, ten ostatni to Sandino, przywodca ruchu partyzanckiego przeciwko interwencji wosjskowej usa, sporo tu go wszedzie..

polska ekipa i Señor Ortiz

piątek, 10 czerwca 2011

Matagalpa, Nikaragua

To byla bardzo dluga podroz do Matagalpy.. po opuszczeniu La Fortuny przemieszczalismy sie z miasteczka do miasteczka czekajac na kolejne przesiadki.. dalekobiezne autobusy obsluguja ewentualnie polaczenie ze stolica co nas akurat nie urzadzalo, wiec telepalismy sie cierpliwie w upale z nosami w malenkich otwartych okienkach.. nie udalo sie dojechac do Nikaraguy za pierwszym podejsciem i trzeba bylo spedzic noc w Liberii jeszcze po kostarykanskiej stronie. Nie moglismy tez dodzwonic sie do Alberta zeby dogadac szczegoly naszego spotkania..Wczesnym rankiem opuszczalismy Kostaryke irytujac sie odrobine na granicy gdy trzeba bylo slono zaplacic za mozliwosc wjechania do Nikaraguy. Wiedzielismy, ze za wjazd do tego kraju trzeba bedzie sypnac groszem ale nie wiedzielismy ze az takim! Nasz przewodnik (kupiony w tym roku ale jak sie juz okazalo nie koniecznie z tego roku) mowil o 7$, mieszkancy Liberii podbili cene do 8$ a pan celnik przebil ich wszystkich zadajac od nas po 12$ od osoby. Nie ma zadnego cennika, z ktorym mozna byloby to sprawdzic, trzeba przyjac z pokora wyrok señora celnika i wyciagnac zielone papierki jesli chce sie wjechac do Nikaraguy. Na granicy oczywiscie stare numery taksowkarzy informujacych ze zadne autobusy stad nie odjezdzaja lecz oni chetnie zawioza nas gdziekolwiek na dodatek po bardzo niskiej cenie.. naprawde coraz trudniej nam jest wykrzesac usmiech i grzecznie podziekowac.. postanowilismy podpytac pania kucharke smazaca banany liczac ze moze jednak nie wszystkim klamstwo przychodzi z taka latwoscia.. pani chetnie wytlumaczyla nam skad odjezdzaja najtansze autobusy do stolicy za co dostala od nas po wielkim szczerym usmiechu, choc pewnie lepszym pomyslem byloby kupic torebke bananow..oj gluptasy z nas.. udalo nam sie usadowic w ``duzym`` autobusie (tak nazywaja miejscowi te nie szkolne) i duszno lecz w miare przyjemnie dojechac do Managua. Tam zaskoczenie bo dworzec z ktorego odjezdzaja autobusy do albertowej Matagalpy na drugim koncu miasta..a pan kierowca zarzekal sie ze to ten sam..no tak.. musimy wyksztalcic jakies szybkie techiniki relaksacyjne na takie okazje.. tym razem nie bylo rady, musielimy skorzystac z uslug szczerzacych sie do nas taksowkarzy. Dotarlismy na drugi dworzec i zostalismy prawie zjedzeni zywcem przez naganiaczy na rozne autobusy, obiady, zegarki i Bog wie co jeszcze.. Piotrek w pewnym momencie nie wytrzymal i..zaczal do nich przemawiac po polsku (i to dosyc zdecydowanie, jesli tak mozna to okreslic).. i poskutkowalo :) na chwile mielismy spokoj.. kupilismy bilety na najblizszy autobus do Matagalpy, jeszcze raz sprobowalismy dodzwonic sie do Alberta i po kolejnej nieudanej probie, wsiadajac do autobusu modlilismy sie zeby klasztor Franciszkanow ciagle byl pod podanym adresem. co ciekawe adresy w Matagalpie podawane sa w odniesieniu do znaczacych punktow w miescie, i tak adres klasztoru: 10 przecznic na wschod od kosciola San Juan, ewentualnie 8 przecznic od hotelu Bermudes.  Ostro niedotlenieni dusznymi autobusami odliczalismy minuty do Matagalpy.. w pewnym momencie przez okna autobusu zaczal dostawac sie do srodka dym.. no to pieknie, pomyslalam, autobus sie zepsul i kolejne kilka godzin czekania na nastepne cokolwiek przed nami.. ale nie docenilam nikaraguanskich kierowcow, ktorzy w 20 min uwineli sie z usterka i dowiezli nas szczesliwie do celu :) teraz tylko znalezc Alberta.. tylko.. poszlismy na internet zerknac jeszcze raz na albertowa mapke i wtedy odczytalismy maila ze z okazji intensywnych opadow tel u Franciszkanow nie dziala ale mozemy probowac dzwonic na inny nr.. szybki tel i za 10 min wpadalismy w szerokie objecia usmiechnietego Padre Alberto :) po kolejnych 10 min siedzielismy juz przy stole z cala banda usmiechnietych Franciszkanow wcinajac pyszna zupe z bananow (miedzy innymi) Snulismy opowiesci o naszej wyprawie podpytujac tez o zycie w Matagalpie.. ani sie obejrzelismy a dzien sie skonczyl, jeszcze wieczorna modlitwa i spac..zasypialismy pzepelnieni radoscia i wdzecznoscia..ranek u Franciszkanow rozpoczyna sie bardzo wczesnie, jak na ranek przystalo.. o dziwo nie potrzebowalam zadnego budzika zeby wstac na poranna adoracje..po modlitwie sniadanko, pyszne albertowe smazone (zielone!) banany z jajecznica.. Piotrek do dzis nie moze sie nawspominac i przy kazdej napotkanej patelnii serwuje nam ten przysmak :) czy mozna w Polsce gdzies dostac zielone banany?? kto widzial niech da znac! nasz pobyt w Matagalpie to zwiedzanie miasta i okolicy przplatane rozmowami o tutejszym zyciu, misji kosciola katolickiego w rzadzonym przez komunistow kraju i zajadaniem najlepszych w calej ameryce mango prosto z franciszkanskiego drzewa.. dla nas byl to czas pelen modlitwy i przemyslen, ale tez zartow i usmiechu.. czas bardzo intensywny, mimo bardzo porannego (jak dla nas wybitnie!) wstawania ciagle brakowalo czasu,  ciagle nie moglismy sie nagadac.. zbyt krotkie szlaki w lesie, zbyt malo malo kawy w filizance, zbyt blisko do Granady, zbyt krotkie wieczory.. czas w Matagalpie nie uciekal, on sie po prostu rozplywal..tym bardziej lapczywie chwytalismy kazda chwile.. w niedzielny poranek braciszkowie zabrali nas na wycieczke do Selva Negra, slynnej w okolicy plantacji kawy polaczonej z rezerwatem. Wedrowalismy po stromych sciezkach tutejszego lasu deszczowego wypatrujac malp i innych zyjatek, wszystko niestety sie pochowalo wiec musialo  nam wystarczyc wlasne towarzystwo ;) podreptalismy romantycznym szlakiem ``Peter & Helen`` obejrzec splecione w uscisku drzewa.. tyle ze okazalo sie ze uscisk nie jest tak do konca romantyczny bo jedno drzewo dusi drugie.. na moje pytanie ``jak myslicie ktory to Peter`` padla jednoglosna odpowiedz: ten duszony (!) moj Piotrek sie nie wypowiedzial.. pewnie wiedzial ze zla odpowiedz moglaby sie skonczyc.. przyduszeniem :) po tym chwilowo druzgocacym dla mnie odkryciu, wstapilismy na cos slodkiego do lesnej kawiarni, pyszne ciacho kawowe, do tego swiezy sok z marakui, zapach pobliskiego jeziora i rozesmiane franciszkanskie buzie.. moglabym tam siedziec bez konca..wracajac zabralismy na stopa jeszcze dwojke zaplecakowanych Francuzow, to sie nazywa miec szczescie: zlapac stopa nawet go nie lapiac! moze jednak cos jest w powiedzeniu naszego znajomego ``things will find you`` (rzeczy same cie znajda) choc grozi ono ciaglym oczekiwaniem zamiast dzialaniem.. nie wiem do konca jak to rozgryzc..ani sie obejrzelismy a tu trzeba sie pakowac i ruszac dalej.. w poniedzialek wyplywal najblizszy prom z Granady na wyspy Ometepe, ktorego postanowilismy byc pasazerami. Albert byl tak kochany ze dal sie zapakowac ``kilkoma`` naszymi rzeczami, ktore nie wiem jakim cudem miescily sie przez ostatnie miesiace w plecakach a ktore z checia poczekaja na nas w tej polnocnej ameryce :).. no i nasze plecy! nie wiedza jak wyrazic swoja wdziecznosc! my tez nie wiemy.. male slowko dziekujemy nie jest w stanie w zaden sposob pomiescic tej ogromnej wdziecznosci ktora przepelnia nas po wizycie w Matagalpie..



``express`` do Matagalpy

klasztor Franciszkanow z widokiem na Matagalpe

Padre Alberto i koziolko-owieczka Pinto
(ciagle zapominam jak sie zwie to zmiksowane zwierzatko)

przy sniadaniu

tak nas powitano..


wizyta w piekarni, gdzie bracia dostaja chlebek prosto z pieca

to tak dla lepszego zapamietania nikaraguanskiej kuchni ;)

znak rozpoznawczy zjazdu na Selva Negra

na terenie rezerwatu

Selva Negra 


 Franciszkanie.. incognito :)

prawie w pelnym skladzie, brakuje tylko Ojca Jonathana ktory nam sie gdzies zapodzial przed fotosesja