czwartek, 28 kwietnia 2011

Alamor, Bosque Petrificado de Puyango, Ekwador

Swieta, swieta i po swietach.. pierwszy raz chyba nie mialam za zle ze tak to szybko minelo :) choc bylo to ciekawe doswiadczenie. Wielki Czwartek spedzilismy w autobusie, w Wielki Piatek uczestniczylismy w procesji ulicami miasta z figura Jezusa zdjeta z krzyza i niesiona na obciagnietych bialym plotnem noszach w otoczeniu ksiezy, przebranycha za postaci biblijne ludzi i wiernych. W Wielka Sobote uroczystosci trwaly z dobre 3 godziny, wszystko bardzo podobne jak w Polsce, moze z wyjatkiem wiaderek z woda przynoszonych do poswiecenia, bardzo rozbudowanej litanii do wszsytkich swietych poludniowoamerykanskich i chrztow, ktore mialy miejsce tego wieczora.. no i na koniec solidne poswiecenie wszystkich swiecona woda w ilosciach ulewnych :) procesji resurekcyjnej nie bylo wiec moglismy pospac dluzej w niedzielny poranek..skromne wielkanocne sniadanko w wydaniu podrozniczym i ani sie obejrzelismy a trzeba bylo opuszczac cieply pokoik, zakladac plecaczydla i ruszac dalej.. poczatkowo mielismy wyruszac do Alausi, skad na dachu pociagu towarowego wyrusza sie w malownicza trase po gorach.. dobrze ze cos nas tchnelo i sprawdzilismy jak sie miewa ow pociag na internecie, bo jak sie okazalo bilety sa juz dwukrotnie drozsze niz podaje nasz i tak nieaktualny przewodnik i nie ma juz jezdzenia na dachu.. czyli tego po co wszyscy tam przyjezdzali! stwierdzilismy ze w takim wypadku podarujemy sobie ta podroz i wtedy Piotrek wyskoczyl z kolejnym swietnym pomyslem.. jedzmy zobaczyc kamienny las (Bosque Petrificado) Piotrek ma jakas niesamowita zdolnosc do wynajdywania roznych dziwnych miejsc, ktore raz przez niego wypatrzone musza zostac odwiedzone.. i tak telepalismy sie 5 godzin autobusem, zeby przenocowac w lekko zatechlym hostelu z gigantycznymi karaluchami i rankiem zrywac sie na kolejny autobus, ktory zostawil nas na pewnym skrzyzowaniu z ktorego juz tylko pol godziny w prazacym sloncu trzeba bylo isc do upragnionego piotrusiowego lasu..cale szczescie znalazl sie czlowiek, ktory podwiozl nas do budynku administracji parku wiec dotarcie na miejsce jeszcze nie bylo takie straszne.. jak powrot z niego.. w biurze czekal na nas pan straznik, ktory wreczyl nam wlasnorecznie narysowana mapke jak dotrzec do parku oraz uwaga.. klucze do glownej bramy :) jesli ktokolwiek bylby zainteresowany wizyta w tym unikatowym miejscu kopie mapy bezplatnie udostepnimy :) podreptalismy w strone parku trzymajac sie naszej mapy, otworzylismy furtke i rozpoczelismy zwiedzanie kamiennego lasu.. oczywiscie nazwa jest troche przesadzona bo las jest zupelnie zywy, tyle ze na ziemi leza szczatki skamienialych drzew.. nie powiem jest to dosyc ciekawe zjawisko, pnie drzew jakby wyrzezbione w kamieniu.. wszystko przez wybuch wulkanu, ktory spowodowal ze drzewa wchlonely wode z duza iloscia mineralow i skamienialy.. na dodatek ich wiek liczy sie w milionach lat.. moze nieco odstraszajacy byl plakat pokazujacy zyjatka na ktore mozna natknac sie w parku, oprocz ogromnej ilosci ptakow bylo kilka rodzajow wezy, w tym boa dusiciel.. po przejsciu wszystkich szlakow (zajelo nam to godzine, z 20 min przerwa na piotrusiowe zdjecia) zamknelismy dobrze furtke, oddalismy klucz, zwiedzilismy malenkie muzeum i ruszylismy w droge powrotna.. Piotrek zachwycony skamienialymi drzewami.. ja prawie tez.. musielismy dostac sie z powrotem do hostelu w Alamor, w ktorym zostawilismy nasze rzeczy.. poinformowano nas ze w parku nie ma mozliwosci przechowania plecakow, co okazalo sie nieprawda, bo pan straznik bardzo chetnie chcial przetrzymac nasze male plecaczki.. gdy w koncu doszlismy do skrzyzowania na ktorym mielismy lapac autobus ja juz bylam ugotowana od upalu, nawet w cieniu czulam jak scina sie bialko w moich komorkach.. (i ja mam zamiar jechac do tropikow!) a czekalo nas jeszcze 1.5 godz w autobusie, po tym jak w koncu przyjechal! przykleilam sie do plastikowego siedzenia i resztka sil usmiechalam do starszego pana ktory zagadywal mnie co chwila, mimo moich zapewnien o slabym hiszpanskim, prawie sie na mnie kladac.. pewnie w celu lepszego przekazu.. autobusem trzeslo niemilosiernie i brakowalo tlenu, ale zdaje sie tylko mi bo okna byly szczelnie pozamykane..gdy w koncu dotarlismy do hostelu czasu starczylo tylko na zabranie plecakow i zapakowanie sie do autobusu ktory wyruszal ta sama trasa tylko tym razem troche dalej.. sporo siedzenia w autobusie, a czekalo nas jeszce wiecej bo zamierzalismy zlapac nocny do Riobamby.. udalo sie i po kolejnych 7 godz, w srodku nocy wysiedlismy na obrzezach  kolejnego miasta..

klucznik

akcesoria zwiedzacza parku

park Bosque Petrificado de Puyango

skamieniale pnie drzew



a to juz zywe drzewo - Petrino

droga powrotna

sobota, 23 kwietnia 2011

Loja, Ekwador

Jechalismy 2 dni i w koncu dotarlismy do Ekwadoru.. troche inna trasa niz planowalismy ale wazne ze juz na miejscu. W miedzyczasie Piotrus skonczyl 29 lat i jest juz prawie dorosly ;) Ja na swoje ostatnie urodziny dostalam czekolade z napisem ekwador, on na swoje dostal prawdziwy Ekwador :) Jestesmy w uroczej miejscowosci Loja w poludniowym Ekwadorze, gdzie postanowilismy zatrzymac sie na chwile, przestac na moment wedrowac i skupic sie na swiatecznym czasie, ktory zastal nas akurat tutaj. Wiem juz ze zadne, najbardziej urocze miejsce nie zastapi rodziny i bliskich z ktorymi mozna dzielic piekne swiateczne chwile.. nie sadzilam ze bedzie mi brakowalo tej swiatecznej nerwowej krzataniny, bo ze zapachow z kuchni i pysznosci na stole to wiedzialam! Zatrzymalismy sie w malym hoteliku niedaleko glownego skwerku, z ktorego mamy 5 min do przynajmniej 3 kosciolow :) Nie musimy sprzatac, gotowac nie ma jak z powodu braku kuchni, wiec nic tylko sie modlic :) w Ekwadorze nie ma zwyczaju swiecenia pokarmow, co w sumie ratuje nas przed frustracja gdzie ugotowac jajka ;) Z zaciekawieniem uczestniczymy w tutejszych obrzedach Triduum Paschalnego cieszac sie jednoczesnie ze mamy w ogole taka mozliwosc.. w zaciszach ekwadorskich kosciolow z wdziecznoscia powierzamy Bogu nasza podroz i wszystkich, ktorzy wedruja razem z nami..
z okazji Swiat Wielkiej Nocy pragniemy zyczyc Wam serc otwartych na Wiare, Nadzieje i niewyobrazalna Milosc, ktore odradzaja sie w tym czasie na nowo..

Wesolego Alleluja!!

Huaraz, Park Narodowy Huascaran, Peru

Huaraz, to jedno z tych uroczo spontanicznych przystankow na naszej trasie.. mielismy zabawic tylko kilka dni i uciekac do Ekwadoru.. wyszlo zupelnie inaczej..
Po tym jak wysiedlismy srednio wyspani z naszego swietnego sypialnianego autobusu zaczelo sie poszukiwanie miejsca, gdzie moglibysmy zrzucic nasze plecaczydla.. ostatnio albo my mamy mniej sil albo one jakies ciezsze.. po tym jak Piotrek pogonil wszystkich hostelowych naganiaczy okazalo sie ze nie bardzo wiemy gdzie mozna dobrze sie ulokowac.. szwedalismy sie w kolko szukajac wlasciwej ulicy az wpadl na nas Leo, mlody Peruwianczyk, ktory wreczyl nam wizytowke swojego hostelu, zapewnil ze jest ciepla woda i z usmiechem podreptal dalej.. uznalismy to za dobry znak, choc po drodze sprobowalismy jeszcze jednego polecanego w przewodniku miejsca.. cale szczescie pani nie miala dla nas pokoi. Wyladowalismy w hostelu Andes Camp, prowadzonym przez trzech braci, Leo i dwie jego kopie :) bardzo pomocni i sympatyczni. Dostalismy malenki ale prywatny pokoik, w lazience, jak obiecano, czekala na nas rozkosznie ciepla woda a na ostatnim pietrze kuchnia w ktorej nikt nie zalowal nam cukru do herbaty. Tradycyjnie trzeba bylo odespac nocna jazde i dopiero po poludniu poszlismy sie rozgladac za jakas mapa szlaku na ktory mielismy wyruszyc nastepnego dnia. W informacji turystycznej udalo sie dostac darmowa mapke owego szlaku ale Piotrek postanowil kupic jeszcze jedna, ze wszystkimi szlakami, liczac po cichu, ze po powrocie z jednego wyruszymy na nastepny.. Zrobilismy jeszcze zakupy na droge, przepakowalismy plecaki i poszlismy spac, bo nastepnego ranka czekalo nas wczesne wstawanko. I tak z naszym porannym wygrzebywaniem sie ze spiworow wyruszylismy pozniej niz planowalismy..znalezlismy stanowisko busow jadacych do Caraz i zapakowalismy sie do jednego z nich. Bus wypchany byl po brzegi, i gdy Piotrek siedzial wygodnie z przodu, ja spedzilam dobre 2 godziny w skretosiadzie usmiechajac sie co chwila do kobiet, ktore pokazujac na mnie palcami tlumaczyly swoim dzieciom ``to jest señora gringa``. Im dalej na polnoc tym czesciej slyszymy okrzyki ``gringos`` pod naszym adresem.. a juz Piotrkowe niebieskie oczeta i blond kita wrecz prosza sie o zaczepke, w wiekszosci przypadkow przez milych ludzi zaciekawionych jedynie skad jestesmy i jak nam sie podoba w ich kraju. Po jezdzie busem czekala nas ostatnia godzina kreta droga do wejscia do parku. Znalezlismy postoj taksowek, ktore osbluguja ta trase i akurat w jednej z nich brakowalo 2 pasazerow wiec zglosilismy sie ochoczo liczac ze za chwile odjedziemy..okazalo sie ze to tylko nam sie wydawalo ze brakowalo 2 pasazerow.. gdy w koncu ruszylismy w trase, w Toyocie model combi w bagazniku siedzialy dwie kobiety w ogromnych kapeluszach, na tylnym siedzieniu: ja, Piotrek, babcia w kapeluszu, jej corka i wnuczka i kolejne dwie kobiety w wielkich kapeluszach na przednim siedzeniu.. tak zaladowany samochod nie mogl jechac szybko i cale szczescie bo dziurawa droga wila sie po gorskich zboczach. Po godzinie takiej jazdy wysiedlismy lekko sprasowani. Zaplacilismy za wejscie do parku i ruszylismy na podobno jeden z najpiekniejszych szlakow w Cordiliera Blanca - Santa Cruz. Nie uszlismy za daleko jak zaczela sie nasza przygoda..najpierw ja nie zwazajac na niebezpieczenstwa wskoczylam w krzaki pelne gryzacych muszek by pozbyc sie mojego sniadania. Muszki sprytnie wykorzystaly okazje i zostawily niezla pamiatke.. potem przyszla kolej na Piotrka.. on zdecydowanie czesciej musial szukac ustronnych miejscowek.. na szczescie takich na szlaku pod dostatkiem! Czlapalismy tak z dobrych 5 godzin wypatrujac kempingu, po czym dalismy za wygrana i rozbilismy namiot na dziko. Zjedlismy kolacje i powskakiwalismy w spiworki bo robilo sie naprawde zimno (bylismy na 3.800 m npm) a mnie do tego zaczelo dopadac jeszcze przeziebienie (Piotrek jednak wysnul teorie, ze chorobie sie odechce na takiej wyprawie.. ja niestety mialam wrazenie ze chcialo jej sie z kazdym dniem coraz bardziej! sporo piotrusiowych teorii zostalo juz obalonych na tym wyjezdzie :).. Drugiego dnia mielismy zobaczyc jak sie bedziemy czuc i sprobowac powoli podazac dolinka w strone jakiegos pieknego jeziorka.. no i probowalismy, opornie to szlo ale jakos doczlapalismy do kempingu z ktorego nastepnego ranka mielismy wspinac sie do uroczej gorskiej lagunki. Rankiem zastal nas deszcz (z reszta popadywalo rowniez na trasie, to juz jest chyba norma, ze jak maslanki wychodza na gorskie peruwianskie szlaki zaczyna padac) No coz wspinaczka zostala odwolana a my moglismy polezec dluzej w cieplym namiocie. Co jakis czas  pewna krowa zagladala tylko i sprawdzala czy u nas wszystko ok ;) sporo na trasie krow, oslow i koni.. i sporo tez plackow ktore po sobie zostawiaja.. czasem ciezko bylo znalezc kawalek calkiem zielonej trawy pod namiot. Ale z naszymi dolegliwosciami nie mielismy im tego tak do konca za zle :) Gdy troche przestalo padac postanowilam, mimo sprzeciwow Piotrka i jego zapewnien ze juz sie dobrze czuje, zawracac ze szlaku do wyjscia. Szlo nam sie calkiem dobrze dopoki nie doszlismy do niewinnie wygladajacej laczki, ktora okazala sie w duzej czesci zielonym  bagnem, poprzecinanym licznymi rzeczkami, przez ktore nie bylo sie jak przedostac. Po godzinie krazenia, w przemoczonym butach, ubloconych spodniach (nie wyszedl mi jeden skok i w przepieknym stylu wyladowalam na swoich czterech literach w mieciutkim blotku) Piotrek postanowil poprzenosic nas (czyli mnie i plecaki) na druga strone rzeki. Moj bohater! Szkoda tylko ze uparl sie ze ma to sie odbywac w pozycji ``noszenie rannego zolnierza``, czyli ja przewieszona przez ramie, zamiast romantycznie na rekach.. ale wazne ze dotarlam sucha na drugi brzeg :) Po tym jak znowu trafilismy na szlak szlismy juz ile sil w nogach do wyjscia. Niestety z naszym tempem musielismy spedzic jeszcze jedna noc w dolinie. Jedynym plusem naszego slimaczego tempa byla mozliwosc przygladania sie do woli malenkim kolibrom, ktore ja za kazdym razem witalam westchnieniem zachwytu. Natepnego dnia w koncu doczlapalismy do wyjscia, szczesliwie czekala na nas taksowka, ktora juz nie tak zapelniona dowiozla nas do busa, ktory dowiozl nas z powrotem do hostelowego miasteczka. W hostelu zaleglismy na kilka dni przywiazani do naszej malej lazieneczki.. po 2 dniach zdecydowalismy sie na wizyte u lekarza. Dr Alberto Mendoza bardzo rzeczowo stwierdzil ze to normalne u turystow, przpisal nam tabletki i syropki, zalecil diete kurczakowa i zyczyl zdrowia. Ja patrzac na wygrzewajace sie w sloncu oblepione muchami dyndajace na hakach kurczaki mialam pewne obawy czy aby to najlepsze antidotum na nasze obolale brzuchy.. postanowilam nie sluchac lekarza a posluchac mamy i wyleczyc nas gotowana marchewka i ryzem :) Nagotowalismy gar zupki i pomoglo :) z lekkim opoznieniem wyruszylismy w strone Ekwadoru, w ktorym mielismy zamiar spedzic swieta..

Cordiliera Blanca

szlak Santa Cruz



koliber! ..tym razem go widac na zdjeciu :P


dwa uparaciuchy ;)))


akcja ranny zolnierz ;)

zapelniamy taxi, pomalowane domy wskazuja na odbywajace sie wybory

taksowka do kliniki

kurczaki ktore mialy nas wyleczyc

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Lima, Peru

Do stolicy Peru przyjechalismy dzien przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi. Bylismy ciekawi czy z tej okazji czekaja nas jakies atrakcje (w Arequipie z powodu demonstracji nie moglismy sie dostac do katedry).. ale atrakcji nie bylo :) Do Limy przyjechalismy dla odmiany wieczorem i czasu  starczylo jedynie na znalezienie noclegu. Mimo ostrzezen naszego ksiazkowego przewodnika postanowilismy zamieszkac w centrum. Wybralismy hostel, najtanszego taksowkarza i po 20 min bylismy na miejscu. Hostel niestety pelny wiec trzeba bylo szukac innego miejsca. Zaraz obok stoi hotel España (zaraz przy kosciele Franciszkanow), ktory oferuje te same ceny a wyglada duzo przyjemniej, wrecz jak galeria sztuki, sciany poobwieszane wielkimi obrazami w pozlacanych ramach. Dostalismy maly pokoik przypominajacy nieco komorke na narzedzia, schowany za gaszczem roslinnosci i zamykany na klodke.. ale byl czysty, mial wiatrak i.. zapore na zolwie.. na poczatku nie wiedzielismy czy dobrze zrozumielismy wlasciciela ale rano wszystko bylo jasne.. podczas sniadania, na ktore na male kwitnaco-zielone patio (czyli wewnetrzny dziedziniec, bardzo popularny w tutejszym budownictwie) wystawia sie stoliki, miedzy goscmi wedruja golebie, pawie i ogromne zolwie. Kolorowe papugi wykrzykuja radosnie ´´hola´´, ´´adios´´ czy ´´ekwador´´ chetnie pakujac sie na ramiona zachwyconych gosci. Przez chwile ma sie wrazenie ze jest sie w innym swiecie.. jeden z zolwi imieniem Panchito uparcie probowal dostac sie do naszego pokoju, nawet schylal glowe jakby to mialo mu pomoc przedostac sie przez przybita do framugi deske..niestety zapomnial biedak ze ma skorupe i tylko przebieral lapkami w powietrzu.. ale za upor dostal ode mnie listek salaty i resztke naszego pomidora.. polknal nawet nie gryzac! ..ja chyba chce miec zolwia :) Jedyne muzeum, ktore planowalismy odwiedzic w Limie bylo nieczynne z powodu remontu wiec ograniczylismy sie do zwiedzenia dwoch kosciolow. Chcielismy w naszej malej pielgrzymce zahaczyc rowniez o katedre ale byla zamknieta.. Pierwszy kosciol to konwent Franciszkanow, w ktorym najwieksze wrazenie robia podziemne katakubmy. Kosci zostaly makabrycznie poukladane w rowne rzadki, nozki w jednym dole, raczki w drugim, czaszki w trzecim.. potem kolej przyszla na wizyte u Dominikanow, zwiedzilismy muzeum w ktorym znajduja sie groby Sw Rozy z Limy, patronki Ameryk i pierwszego czarnoskorego swietego Sw Marcina de Porres. Bylismy tez swiadkami jak podczas renowacji klasztoru znaleziono pod gruba warstwa tynku oryginalne stare malowidla scienne..wymodleni ruszylismy slynnym deptakiem Jiron de la Union do placu San Martina, na ktorym oprocz pomnika slynnego wyzwoliciela stoi rowniez bardzo ciekawy posag Matki Ojczyzny. Slynie on z tego, ze rzezbiarz wykonujacy zlecenie zle zrozumial slowo ´´llama´´ ktore oznacza w hiszpanskim zarowno ´´plomien´´ jak i ´´lame´´.. wykonawcy widac blizej bylo do drugiego znaczenia bo zamiast plomieni otaczajacych pania ojczyzne, na jej glowie siedzi mala lamka.. na dodatek z daleka wygladajaca bardziej jak wiewiorka :) Reszte pobytu spedzilismy na kreceniu sie po ulicznych budkach i probowaniu tutejszych smakolykow. Bardzo popularna jest tu ``chicha morada`` czyli napoj z czarnej kukurydzy..juz w Boliwii spotkalismy sie z tym dziwnym sokiem, tylko tam nazywal sie ``api`` i podawany byl na cieplo z dodatkiem soku z..bialej kukurydzy.. dlugo trzeba mnie bylo przekonywac ze to nie jest kompot z jakis tutejszych jagod.. bylam raczej sklonna uwierzyc, ze Piotrek zle zrozumial tlumaczenia ulicznych señorek kucharek.. w Peru przy kazdym stoisku z sokiem widnieje ogromne zdjecie czarnej kukurydzy wiec nie ma watpliwosci z co sie pije :) Piotrus zakupil nam bilety na nocny do Huaraz na najpozniejszy mozliwy autobus, wyszlo ze jedziemy sypialnym (tzw cama) ktory niestety oprocz nazwy na bilecie i wyzszej ceny niczym sie nie roznil od naszych poprzednich autobusow.. do tego bez wzgledu o ktorej autobus wyjezdzal pani od biletow zawsze mowila, ze na miejscu bedziemy o 7/8 lub ewentualnie pytala o ktorej bysmy chcieli byc.. po czym stwierdzala, ze wlasnie o tej bedziemy..ach te peruwianskie klamczuszki..


Kosciol Franciszkanow

Plaza de Armas

poranne patio w hotelu España

zolw Panchito


hotel España
katakumby u Franciszkanow

biblioteka u Dominikanow


pomnik Matki Ojczyzny

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Nasca, Peru

Wizyta w Nasca wynikla zupelnie spontanicznie i nieoczekiwanie.. poczatkowy plan zakladal jechac z Arequipy prosto do Limy, ale ze tym razem mi zachcialo sie dowiedziec czegos wiecej o tajemniczych rysunkach na plaskowyzu, postanowilismy wpasc na jeden dzien do Nasca. Gdy tylko nad ranem opuscilismy nasz o dziwo bardzo wygodny autobusik, przyskoczyl do nas tuzin agentow oferujacych najtansze przeloty nad pustynia.. ciezko sie bylo odnalezcz w sprzecznych podawanych przez nich informacjach.. jeden twierdzil ze najtaniej w agencji, inny ze na lotnisku, jeden ze sa tylko dwie firmy lotnicze, inny ze siedem.. zmeczeni nagabywaniem wsiedlismy w taksowke i pojechalismy prosto na lotnisko.. po drodze pan taksowkarz opowiadal nam ile to wypadkow lotniczych zdarzylo sie w ostatnich latach, jak to pozamykano wiekszosc firm a te ktore zostaly dyktuja bardzo wysokie ceny, zaoferowal sie tez ze moze nas zawiesc na punkt widokowy, ktory jest tani i bezpieczny (choc z ktorego podobno za wiele nie widac) Piotrek jednak byl tak zdecydowany na lot ze zanim ja zdazylam sie zastanowic czy aby napewno takie atrakcje sa dla mnie i czy chce wydawac 90$ zeby poogladac z powietrza linie na pustynii, bilety byly juz kupione. Piotrek dumny, ze udalo sie dostac ostatnie dwa miejsca w samolocie, na dodatek wycieczka emerytowanych Amerykanow, z ktora lecielismy zamowila opcje rozszerzona rowniez o linie Palpa, w tej samej cenie. Czekajac na nasz lot ja na wszelki wypadek wolalam nie jesc sniadania, zwlaszcza po relacji chlopaka, ktorego spotkalam bladego przy wyjsciu z lotniska.. Po godzinie zaproszono nas na poklad naszego malego 12 osobowego samolotu.. zasiedlismy wygodnie w fotelach i sie zaczelo.. pilot nad kazdym symbolem krazyl tak zeby pasazerowie siedzacy po prawej i lewej stronie mogli sie napatrzec.. przez pierwsze 10 minut bylam zachwycona.. faktycznie widzielismy ogromne (niektore dlugosci 100m) figury malpy, pajaka, wieloryba, kolibra, drzewa i wielu innych precyzyjnie ´´narysowanych´´ na pustyni..potem zaczelo sie robic dziwnie goraco i dziwnie tylko mi.. potem juz cala uwage skupilam na glebokim oddychaniu i namierzaniu jakiejs foliowej torebki.. samolot przechylal sie z lewa na prawo a ja odliczalam pozostale do konca figury.. oczywiscie bylam bardzo szczesliwa ze nasza wycieczka nie ograniczala sie tylko do Nasca ale ze zobaczymy rowniez Palpe.. w koncu po 30 min blada, na miekkich nogach wysiadlam z tego malego samolociku wdzieczna ze to juz koniec przygody.. z samolotu obok wysiadla dwojka Anglikow, rownie bladych,  ktora pierwsze swe kroki skierowala za najbliszczy murek.. widac nie tylko mi sie tak podobalo.. Piotrek i reszta naszej samolotowej ekipy byla zachwycona i zalowala ze tak krotko.. dla jednych krotko, dla innych dlugo.. Gdy ochlonelam juz nieco z zachwytu poszlismy poszukac jakiesc powrotnej taksowki do miasta. Pan ktory wiozl nas wczesniej, a ktory obiecal po nas wrocic, slabo wywiazal sie z obietnicy bo nikogo na parkingu nie bylo.. pozostawalo czekac az jacys turysci przyjada taksowka, ktora bedziemy mogli wrocic.. po 10 minutach przyjechal nasz samochod..Wysiedlismy przy dworcu i od razu kupilismy bilety na autobus. Po kolejnych 10 min  juz siedzielismy w pedzacym autobusie. Zaraz za miastem wysiedlismy na chwile przy muzeum Marii Reiche, badaczki, ktora wiekszosc zycia poswiecila studiowaniu linii Nasca, ale jak sie okazalo museum bylo poswiecone bardziej badaczce niz liniom wiec za wiele sie nie dowiedzielismy.. zdaje sie ze pomylilismy muzea.. ale ze juz bylismy poza miastem, wiec zlapalismy tylko najblizszy autobus do Iki, w ktorej przesiadalismy sie na ten do Limy i tak po 5 godzinach dojechalismy do stolicy Peru.

nasza machina

przed startem

po starcie :)

tajemnicze trojkaty

´´kosmonauta´´ na zboczu gory

koliber


drzewo, obok wieza widokowa

´´rece´´, ktore bardziej przypominaja kurczaka ;)


gwiazda, linie Palpa

plaskowyz Nasca

Arequipa, Kanion Colca, Peru

Arequipa, kolejne ``biale miasto´´ na naszej trasie i kolejne moje rozczarowanie ze wcale nie takie biale.. chyba naogladalam sie za duzo pocztowek z Grecji ;) niemniej jednak pobyt zaliczamy do bardzo przyjemnych. Przybylismy tutaj wczesnym rankiem nocnym autobusem z Cusco.. peruwianskie polaczenia autobusowe sa tak pomyslane zeby podrozujacy mogli cieszyc sie dlugim dniem wysiadajac o 5,6 rano.. dworce z kolei zazwyczaj sa daleko od centrum wiec jest sie zdanym na taksowki. Pan ktory mial nas zawiesc na glowny plac w Arequipie uparl sie ze znajdzie nam hostel. Wozil nas w ta i z powrotem po jakis miejscowkach.. gdy w koncu mu podziekowalismy jechal za nami wykrzykujac nazwy kolejnych hosteli. Okazalo sie ze taksowkarze dostaja napiwki od wlascicieli noclegowni a ten widac byl bardzo zdesperowany zeby takowy otrzymac. Ciesze sie ze troche powybrzydzalam i nie dalam sie namowic na pierwszy lepszy hostel, bo ten do ktorego ostatecznie trafilismy (hostal La Reina zaraz naprzeciwko klasztoru) byl bardzo klimatyczny.. Zbudowany troche jak dom Nerudy, waskie korytarzyki, wijace sie schodki prowadzace do coraz to nowych kondygnacji, tarasy z widokiem na miasto, no i to okretowe okragle okienko w naszym pokoju..Piotrus byl zachwycony :) jeszcze tego samego dnia udalo sie zwiedzic klasztor Santa Catalina, ktory jest swoistym miasteczkiem w srodku miasta, calym zbudowanym z wulkanicznego bialego (no moze bardziej szarego) kamienia, i zapisac na wycieczke do kanionu Colca. Zaraz po kolacji, ktora zawierala m.in. tradycyjna peruwianska pieczona w calosci i wyprezona na talerzu swinke morska, czmychnelismy do hostelu, bo wycieczka rozpoczynala sie o bardzo nieprzyzwoitej godzinie - 3 w nocy. Zanim dobrze czlowiek zasnal juz trzeba bylo wstawac..na wpol przytomnych maslankow zapakowano do minivana, przykryto kocykami  i wieziono przez 3 godziny na sniadanie..po sniadaniu kolejne 2 godziny jazdy przerywane drobnymi postojami na podziwianie dziur w skalach, ktore byly albo grobowcami albo spichlerzami (nie ma zgodnosci ktora teoria jest prawdziwa) a od ktorych nazwy ´´colca´´ pochodzi nazwa rzeki i kanionu. Kanion Colca jest najglebszym kanionem swiata choc ze wzgledu na brak stromych pionowych scian nam bardziej przypominal doline rzeczna. Pierwszy dluzszy postoj to Cruz del Condor, punkt widokowy z ktorego mozna podziwiac kanion i zamieszkujace go kondory. Ptaki krazyly spokojnie nad kanionem eksponujac swe ogromne gabaryty.. po kolejnych 15 min jazdy wysiadalismy z samochodu by rozpoczac wedrowke w dol kanionu. Zgodnie z radami pani w biurze turystycznym targalismy (no moze bardziej Piotrek targal ;) nasze spiwory i cieple polary, bo podobno noce maja byc zimne. Temperatura tego dnia wynosila jedyne 30 st C i podczas gdy reszta naszej grupy zaopatrzona jedynie w male plecaczki z woda  dreptala sobie po kanionie, my marzylismy zeby juz zakonczyc ta wyprawe..po ok 3 godzinach schodzenia dotarslimy do miejsca w ktorym byl przewidziany lunch. Menu wegetarianskie obejmowalo kupke ryzu i dwa plasterki avocado. Jesli komus chcialo sie pic mogl sobie kupic wode u wlasciela posesji..nikt nas nie uprzedzal ze napoje nie sa wliczone w cene tej wspanialej wycieczki.. dokladek tez nie przewidziano bo gdy jedna z dziewcznyn z naszej grupy poprosila o takowa zostala potraktowana krotkim ´´nie´´, co zwazywszy na drzewa pelne owocow i slawe regionu jako bogatego w warzywa bylo troche przykre.. ja zatesknilam za Wilsonem i jego dzunglowym jedzonkiem w ogromnie pysznych ilosciach.. po przekasce, ktora udawala lunch, przewodnik dal nam do wyboru dwie opcje drogi na nocleg, 2 godzinna i 3 godzinna.. wybor byl oczywisty! po 2 godzinach dotarlismy do Oazy na nocleg :) pierwsze wrazenie bylo bardzo dobre, prawdziwie oazowo, palmy, kwiaty, basen, bambusowe chatki.. ale po tym jak znalazlam skorpiona na scianie nad naszym lozkiem przeszedl mi nieco zachwyt..noc zapowiadala sie bardzo nerwowo.. wcisnieta w spiwor probowalam nie wyobrazac sobie co moze po mnie tej nocy lazic.. o 4 rano przewodnik zrywal nas z lozek (pierwszy raz sprawdzalam tak dokladnie buty przed zalozeniem) po czym kazal godzine czekac na rzekomo mniejszy deszcz.. ja mysle ze raczej na odrobine dziennego swiatla, bo zdaje sie nie pomyslal o latarce, o czyms przeciwdeszczowym tez nie.. widac kolezka dobrze sie przygotowal.. wrzucilismy do pustych brzuchow po krakersie, ktore szczesliwie zawieruszyly mi sie w plecaku (sniadanie bylo przewidziane dopiero za 4 godz) i ruszylismy pod gore.. idac po ciemku w padajacym deszczu myslalam sobie kto ukladal plan tej wycieczki.. w koncu dotarlismy do miejsca, w ktorym serwowano nam sniadanie.. pani gospodyni poproszona o oddrobine wiecej masla podala je z taka mina ze az dziwne ze nikt sie nim nie udlawil.. po sniadaniu, przebraniu w suche rzeczy, odczekaniu godziny zanim przyjechal bus, opuscilismy szczesliwi Cabanaconde.. w drodze powrotnej przewidziana byla wizyta w goracych zrodlach, za ktore oczywiscie trzeba bylo ekstra doplacic, ale juz jakos nikt nie mial na nie ochoty.. zdaje sie ze nie tylko my chcielismy juz byc w Arequipie.. po drodze jeszcze przystanek na lunch, rowniez platny ekstra i po kolejnych 3 godzinach upragniony hostel.. na koniec wyprawy dostalismy do wypelnienia ankiete ´´jak ci sie podobalo´´.. ledwo starczylo miejsca na nasze komentarze  :) 2 dni w kanionie wymagaly porzadnego odespania.. nastepnego dnia Piotrek chcial sie wybrac na splyw pontonowy ale nie udalo sie zebrac grupy wiec impreze odwolano.. pokrecilismy sie troche po miescie, odwiedzilismy muzeum Santuarios de Altura, w ktorym znajduje sie mumia inskaskiej dziewczynki znalezionej na szczycie pobliskiego wulkanu. Mumia ma 500 lat ale ze wzgledu na to ze przez caly czas znajdowala sie pod lodem jest bardzo dobrze zachowana. Dowiedzielismy sie o skladaniu przez Inkow ofiar przeblagalnych podczas klesk zywiolowych z mlodych dziewczat i chlopcow, odpowiednio do tego wybranych, wyedukowanych w najlepszych szkolach w Cusco, ktorzy pozniej wraz z najwyzszymi kaplanami brali udzial w kilkumiesiecznych procesjach konczacych sie na szczytach swietych gor.. Oprocz najslynniejszej Juanity, odnaleziono jeszcze kilkanascie podobnych mumi, nie tylko w Peru ale i w Argentynie, Boliwii czy Ekwadorze..wizyta w muzeum zakonczyla nasz pobyt w Arequipie..wieczorem tradycyjnym nocnym wyjezdzalismy do Nasca..


katedra w Arequipie


Cruz del Condor

kondory

prawdziwy piechur nie boi sie duzego plecaka


Kanion Colca

kaktusowy plot

Oasis

rankiem

Piotrek i peruwianska przyroda ;)

peruwianski drut kolczasty

cuy chactada - pieczona swinka morska


na tarasie hostelu La Reina