poniedziałek, 12 września 2011

myśli popowrotne..

tak sobie czasem z przyzwyczajenia odwiedzam mojego bloga i korci mnie, zeby tu jeszcze cos popisac.. zwlaszcza, ze ciagle tu zagladacie :) tak na zakonczenie.. a moze na rozpoczecie.. bo przeciez wlasnie zaczela sie nasza wielka przygoda z Polska :) po kilku latach emigracji i wielu miesiacach w podrozy po swiecie probujemy odnalezc sie w polskiej rzeczywistosci, niby dobrze znanej bo plynacej w naszej krwi, a jednak tak innej od tego czym zylismy przez ostatnich kilka lat.. jestem ciekawa co tez Wielki B przewidzial maslankowym wedrowniczkom.. a wlasciwie nie to jest istotne co nam sie przydarzy, lecz to jak sobie z tym poradzimy.. mysle sobie, ze to co mogloby sie wydawac trudne w podrozy, czyli codzienne wstawanie i jechanie w nieznane, tak naprawde jest duzo latwiejsze niz codzienne wstawanie i podazanie w dobrze znanym kierunku.. to co najtrudniejsze to odnajdywanie piekna w prostych rzeczach dnia codziennego, i nie wazne czy jest  to codziennosc sekretarki czy podroznika.. nam podczas tych miesiecy w podrozy tez czasem bardzo ciezko krzesalo sie iskierki zachwytu.. po pewnym czasie nawet dzungla czy rajskie plaze moga spowszedniec.. bylo zmeczenie i irytacja, byly klotnie i rozterki.. malzensi chleb powszedni :) ale tez nie bylo czasu na fochy, bo trzeba bylo jechac dalej, ciagle zmieniajace sie otoczenie sprawialo, ze szybko zapominalo sie o urazach i skupialo uwage raczej na podziwianiu tego co za oknem.. czuje, ze ten wyjazd wytworzyl kolejna nic porozumienia w naszej maslankowej pajeczynie.. horyzont dostrzegalny tylko przez nas dwoje.. mam nadzieje, ze w trudnych chwilach naszej polskiej wedrowki bedziemy umieli wyciagnac szyje by go dostrzec..
a na razie trzymajcie za nas kciuki bo wielka wyprawa (a raczej przeprawa) Maslanki Polska Expedition 2011 ruszyla! :)

czwartek, 25 sierpnia 2011

jestesmy w domu..

mimo ze od ladnych paru dni jestesmy w Polsce, jakos ciezko bylo mi sie zebrac za pisanie ostatniego posta.. blogowe maslanki zostaly zawieszone gdzies nad Atlantykiem i troche sie naczekaly zanim te prawidziwe stanely twardo na polskiej ziemi.. chyba potrzebowalam czasu by uwierzyc ze to juz koniec naszej wyprawy..
oszczedne irlandzkie linie lotnicze dostarczyly nas bezpiecznie do Warszawy, gdzie czekali juz szczesliwi rodzice.. udalo sie przemknac niepostrzezenie za plecami celnika (z Piotrusiowymi pamiatkami spedzilibysmy pewnie tam z pol dnia :) jeszcze ostatnia fotka w wielkich plecakach i nasz caly wyprawowy dobytek ginie w samochodowym bagazniku.. wyglodniali i spragnieni (po irlandzkiej goscinnosci) z radoscia zasiedlismy do stolu u babci Nowakowej i zatopilismy zabki w jej przysmakach.. dziadek czekal na  mnie z niespodzianka  - grubym zeszytem zapisanym dziejami naszej rodziny, o ktorym zawsze marzylam i albumem z naszej podrozy.. ogladajac te wszystkie zdjecia dopiero do nas dotarlo gdziesmy sie szwedali! :) po obiadku, na wpol przytomni ze zmeczenia ruszylismy w strone krainy jezior.. budzac sie w Mragowie z niedowierzaniem stwierdzilismy, ze naprawde jestesmy juz w domu.. nie bylo czasu dobrze dojsc do siebie jakz znowu ruszylismy w droge.. udalo nam sie w ostatniej chwili zlapac pod Mragowem naszych nowojorsko - mazurskich znajomkow.. to bylo bardzo wzruszajace moc spotkac Kasie i Grzesia w  niesamowicie zielonej scenerii mazurskich krajobrazow.. potem odwiedziny u drugich rodzicow w Bydgoszczy i wyprawy do Buczka i Dzialdowa, gdzie tance, hulanki, swawole..  dopiero ostatnie dni przyniosly odpoczynek i refleksje..

wyprawe maslanek przez obie Ameryki oglaszam oficjalnie za zakonczona! :)
prawie 9 miesiecy w podrozy, tysiace kilometrow po ktorych wiozly nas dziesiatki autobusow i samochodow, ogromny prom pasazerski i przemila zaglowka Luka :) po drodze przewinely sie tabuny ludzi (zarowno inspirujacych jak i naciagajacych, przy czym tych pierwszych wspominamy zdecydowanie czesciej :) mnostwo odwiedzonych miejsc, od tropikow po kolo polarne, niezliczone ilosci zapierajacych dech w piersiach widokow i niesamowite spotkania z dziewicza przyroda.. wzruszajace wejscia na gorskie szczyty i tajemnicze zejscia w morskie glebiny.. nielatwe "spacery" po dzungli, zarowno tej amazonskiej jak i tej miejskiej.. codzienne pakowanie plecaka i szukanie miejsca do spania.. mnostwo nowych smakow i zapachow przeplatanych zbyt dobrze poznanym smakiem kanapek z tunczykiem.. wdziecznosc za to ze moglismy zyc inaczej i pokora wobec tego w jakich warunkach niektorzy musza zyc.. swiadomosc spelniania marzen przyprawiona odrobina tesknoty za rodzina i przyjaciolmi.. to jedynie namiastka tego co dala nam ta podroz..
chcialabym jeszcze raz podziekowac wszystkim, ktorzy wierzyli w nasza podroz i wspierali nas podczas drogi, wszystkim ktorzy wniesli do naszego zycia inspiracje i wiare w dotarcie do celu, wszystkim ktorzy slali w nasza strone modlitwy i dobre mysli, wszystkim widocznym i niewidocznym komentatorom bloga, ktorzy zagrzewali mnie do dalszego tworzenia (samo pisanie bylo dla mnie nie lada przygoda :) wszystkim, ktorzy uzyczyli nam swego dachu nad glowa i sprawili ze czulismy sie przez chwile jak w domu oraz tym najwazniejszym, ktorzy czekali na nas najbardziej.. rodzicom! na koniec dziekuje rowniez Temu, ktory nie afiszujac sie za bardzo prowadzil nas bezpiecznie od samego poczatku do samego konca i ktory wiem, ze bedzie nas dalej prowadzil.. bo przeciez nasze wedrowanie ciagle trwa!


jestesmy w domu!

środa, 17 sierpnia 2011

New York City, USA

new york.. new york.. nasza wyprawe przez dwie Ameryki zakonczylismy sentymentalna wizyta w NYC.. nucac sobie Franka Sinatre wysiadalismy na Manhattanie, majac wrazenie ze dopiero co go opuszczalismy.. nic sie nie zmienilo.. ten sam biegnacy tlum ludzi, ten sam sfrustrowany gwar stojacych w korkach samochodow, te same spojrzenia zmeczonych nowojorczykow.. jak dobrze, ze to juz nie nasza codziennosc.. jedynym powodem dla którego  zdecydowalismy sie odwiedzic NYC i tym samym dla ktorego tak ciezko bylo nam go rok temu opuszczac byli ludzie.. to dzieki nim szare przygnebiajace miasto nabieralo cieplych barw domowego ogniska.. to o nich myslimy gdy z nutka nostalgii wspominamy lata nowojorskiej emigracji..
Alaskanskie linie lotnicze dostarczyly maslanki do NJ, z ktorego pociagiem dostalismy sie na Manhattan. Tam juz czekala na nas niezawodna w takich sytuacjach Ola. Bez problemu odnalazla nas w plataninie zakorkowanych, mokrych od deszczu uliczek.. wpadajac sobie w ramiona mielismy wrazenie ze widzielismy sie raptem wczoraj.. z ta roznica ze Olenkowy brzuszek teraz byl malym usmiechnietym urwisem, ktory dal ciotkom i wujkom niezla szkole :) na Ridgewood czekala juz na nas kolacja powitalna, obmyslana i pieczolowicie przygotowywana przez pania dyrektor Ule i jej niestrudzona asystentke Pauline :) Dziewczyny zaserwowaly nam takie pysznosci, ze az rozplywalismy sie z rozkoszy.. Piotrek mial w koncu Mariuszowe meskie towarzystwo i kompana do rozmow o srubkach a ja swoje kochane "girls" :) wieczor minal na opowiesciach z podrozy, i wspominkach starych nowojorskich czasow.  Odtad juz kazdy wieczor w NYC byl spedzany na imprezach powitalno-pozegnalnych, wymienialo sie tylko towarzystwo i miejsce spotkan.. Byly pokazy slajdow, inspirujace rozmowy, pyszne jedzonko i mnostwo smiechu.. były babskie pogaduchy przy kawie  i meskie przy butelce z piwem.. bylo to za czym tesknilam podczas tych wszystkich miesiecy w podrozy - poczucie wspolnoty bijace z rozesmianych spojrzen przyjaciol.. czas w ny lecial zdecydowanie za szybko! ani sie obejrzelismy jak trzeba bylo ostatni raz spakowac plecaki i ruszyc w ostatnia na tej wyprawie podroz.. Ola zapakowala maslanki wraz z malym komitetem pozegnalnym do samochodu i odstawila na lotnisko.. zegnalismy sie z przeczuciem, ze zobaczymy sie predzej niz przypuszczamy.. w koncu zegnajac sie rok temu nikt nie myslal (no moze z wyjatkiem Miss Uli), ze maslankowe nogi tak szybko stana znowu na nowojorskiej ziemi :) Kochani! Jeszcze raz dzieki za wspanialy pobyt w NYC!!
zasypiajac w fotelach unoszacych sie coraz wyzej nad ziemia nie moglismy uwierzyc, ze nastepnym przystankiem jest juz dom..

 z Ulcia na slynnych nowojorskich frytkach

 czwartkowe spotkanie u Uli

poranek na Manhattanie

mala Ewa jako alaskanski Łoś Superktoś

spotkanie u Oli i Mariusza 

 dwa Piotrki

Marcin (obok Oli) rowniez robil za szofera

 pozegnalna niedziela u Lucynki i Janusza


ostatnia fota i ruszamy na lotnisko..

środa, 10 sierpnia 2011

Alaska!! USA

To dosyc wzruszajace moc napisac.. Jestesmy na Alasce!!! w tej chwili to juz wlasciwie bardziej wspomnieniami.. ale jednak..
Po tym jak wyjechalismy z Vancouver wysiedlismy po 36 godzinach w Whitehorse w Kanadzie.. kierowca odstawil nas o 3 w nocy na kemping i poradzil bysmy przeszli przez zamknieta brame i rozbili sie gdziekolwiek. Rankiem znalezlismy karteczke na stoliku o tresci: "i tak musicie zaplacic".. co i tak zamierzalismy uczynic.. po prysznicu za dolara, najedzeni i gotowi do drogi wyszlismy na trase.. zarzadzilam, mimo skrzywionej miny Piotrka, ze od tego miejsca jedziemy dalej na stopa i zakazalam zamartwiac sie czy zdazymy ze wszystkim na czas. Ta czesc wyprawy byla moim marzeniem, wiec postanowilam realizowac ja po mojemu :) i tak za duzo przesiedzielismy w autobusach.. czas zaczac prawdziwa przygode :) wyszlismy na droge..nie musielismy dlugo czekac jak zatrzymal sie Kevin, mlody Kanadyjczyk, dzieki ktoremu bylismy 1.5 godz blizej Alaski :) jeszcze nie zdazylismy sie dobrze pozegnac, gdy na poboczu zatrzymal sie wyladowany po brzegi pickup, z rownie wyladowana przyczepa. Po czym z kabiny dobiegl glos: jedziecie na stopa? bo jak tak to moge was zabrac.. pierwszy raz mielismy sytuacje w ktorej zlapalismy stopa nawet go nie lapiac :) Gary jechal az z Wyoming w USA by polowic ryby i postrzelac do zwierzakow na dzikiej Alasce. Przyznam, ze ciezko mi sie sluchalo kolejnych opowiesci jak wielki byl zwierz ktorego dosiegla kula Garego.. oczywiscie zostal nam zaprezentowany caly sprzet, ktory podrozowal razem z Garym, lodka, quad, tuzin strzelb, pulapek, ubran maskujacych, rogow piszczacych i "samowspinajacych sie stanowisk na drzewa" (jakkolwiek tlumaczy sie na polski ten wynalazek) Nasz podwoziciel nie mial sprecyzowanego planu wiec dal sie wciagnac w nasz. Pierwszym najwazniejszym bylo dostac sie na terytorium USA, co poszlo nawet gladko, pomijajac fakt ze celnik ostrzegl Garego przed zabieraniem roznych podejrzanych typow na stopa. Pierwsza nasza noc na Alasce spedzilismy rozbijajac sie na dziko w okolicy opuszczonych zardzewialych wrakow samochodow. Gary wyjasnil nam, ze takie miejscowki sa uzywane przez mysliwych i ze nie ma sie czego bac, choc wszystkim przypomnial sie film, w ktorym mlody chlopak dociera na Alaske, zamieszkuje w opuszczonym autobusie po czym znajduja go tam martwego.. pewnie dlatego nikt z nas nie probowal zagladac do srodka tych straszydel.. Gary zaserwowal nam ciepla kolacje, odpalil quada bysmy mogli pojezdzic po okolicy i naladowal strzelbe na wypadek gdyby jak to okreslil musial nas bronic. Na szczescie nie musial :) Rankiem wyruszylismy w strone Parku Narodowego Denali. Szutrowa droga na poczatku nieco sie dluzyla, ale po tym jak wybieglo nam na droge stadko reniferow wszyscy ozylismy. Gary oczywiscie przytoczyl kolejna historie jak to upolowal ogromnego karibu (tak miejscowi nazywaja renifery), ale ja juz nie sluchalam zapatrzona w pieknie osniezone gorskie szczyty, ktore wylonily sie na horyzoncie. Tego dnia nie udalo sie dojechac do parku, co w sumie wyszlo nam na dobre..okazalo sie bowiem, ze samochody maja tam zakaz wjazdu, a caly ruch odbywa sie autobusami, ktore sporo kosztuja, straszliwie sie wleka i nie zapewniaja nic ponad to co mozna zobaczyc ze zwyklej drogi. Tuz przed zjazdem na nocleg, tym razem z prysznicem :) spotkalismy goscia, ktory opowiadal o swojej podrozy do najdalej na polnoc polozonego miasta - Prudhoe Bay. Poczatkowo nie bralismy takiej opcji pod uwage, ze wzgledu na fakt, ze nasza mapa okreslala ten odcinek drogi jako dostepny wylacznie dla ciezarowek.. ale po tym co uslyszelismy wiedzielismy ze musimy tam dotrzec.. problem byl tylko w tym, ze konczyl nam sie czas, zwlaszcza ze wedlug nowo poznanego przyjeciela podroz tam i z powrotem miala zajac tydzien. Sprawdzilismy mape, obliczylismy nasze marne szanse.. i ruszylismy na polnoc :) tego samego dnia udalo nam sie dotrzec do Fairbanks i to do samego lotniska! Scott ktory nas zawozil sporo zbczyl z drogi zeby pomoc nam sie dostac tam gdzie chcemy. Na lotnisku skierowalismy kroki do wypozyczalni samochodow, w ktorej pani zastrzegla, ze zabrania sie jezdzic po nieutwardzonych drogach.. niestety wiekszosc naszej trasy miala byc wlasnie taka..zrobilismy niewyrazne miny po czym stwierdzilismy (tylko miedzy soba), ze zaryzykujemy skoro juz jestesmy tak blisko.. podpisalismy umowe, odebralismy kluczyki i ruszylismy... Dostalismy samochod z peknieta przednia szyba, co w sumie bylo nam na reke, bo w razie kolejnego pekniecia, ktorego bardzo sie obawialismy, nie musimy placic za szkody. Rozpaczal sie kolejny wyscig z czasem..  mielismy do pokonania tysiac mil, po piecset w kazda strone i tylko 48 godz zeby tego dokonac. Prowadzilismy samochod na zmiane do 4 w nocy, po czym przerwa na krotki sen i dalej w droge. Raczej urokliwa droga, potrafila przerodzic sie miejscami w zamglone blotniske grzezawisko, do tego pedzace po trasie ciezarowki nie ulatwialy nam podrozowania. Dotarlismy do miejscowosci Deadhorse ("martwy kon", coz na urocza nazwa) z ktorej juz tylko 10 mil dzielilo nas od Morza Beauforta. Niestety dalej rozciagal sie prywatny teren firm naftowych do ktorego dostep mozliwy jest jedynie poprzez zorganizowana wycieczke, ktora nalezy zarezerwowac przynajmniej 24 godziny wczesniej.. nie mielismy tyle czasu.. szkoda bylo jechac taki kawal i nie dotrzec nad sama wode.. sprobowalismy jeszcze podpytac kierowce autobusu, ktory jak sie okazalo mial najwiecej do powiedzenia i dzieki ktoremu za dwie godziny siedzielimy wraz z reszta pasazerow w busiku zmierzajacym nad Ocean Arktyczny. Po 15 min jazdy wysiedlismy nad woda wzruszeni, ze udalo nam sie dotrzec szczesliwie az tutaj.. chwila zadumy po czym ruszamy w droge powrotna, tym razem juz na wiekszym luzie (wiedzielismy, ze zmiescimy sie w czasie) podziwiajac w zachwycie zmieniajacy sie krajobraz. W niedziele rano dotarlismy do Fairbanks. Szczesliwie po drodze udalo sie zahaczyc o myjnie samochodowa, by zmyc porzadnie zaschniete slady naszego wystepku. Odstawialismy lsniacy samochodzik do wypozyczalni, zastanawiajac sie jak sie wydostac z lotniska.. stanelismy przy jednym z wyjazdowych slimakow i po pol godzinie siedzilismy wygodnie w samochodzie jadacym w strone Anchorage. Robilo sie pozno a kolejne samochody podwozily nas na coraz krotszych odcinkach. W koncu ok godziny 20 postanowilismy rozbic namiot na polu namiotowym przy ktorym sterczelismy juz od pol godziny i porzadnie odespac dwudniowa jazde do Prudhoe Bay. Musielimy byc ostro wymeczeni bo wstalismy prawie kolo poludnia. Szybkie sniadanko, goraca herbata (tego dnia bylo naprawde zimno) i w droge. Dzien byl pochmurny i deszczowy i srednio fajnie stalo sie w takich warunkach na stopa.. na szczescie znalezli sie dobrzy ludzie, ktorzy dowiezli nas do Anchorage.. ci ostatni specjalnie zawrocili z drogi by nas zabrac! Para Amerykanow, ktorych poznalismy w drodze zaproponowala wspolny nocleg u kobiety udostepniajacej swoja "kanape" podroznikom. Wszystkie kanapy co prawda miala juz zajete ale wielki namiot w ogrodku, prywatna lazienka i ogromna kuchnia do uzytku to i tak wiecej niz bysmy mogli oczekiwac..tej nocy swieze alaskanskie powietrze dotlenialo nasze ostatnie alaskanskie sny.. ostatni dzien na Alasce spedzilismy biegajac po deszczowym Anchorage.. byl plan zeby jeszce sprobowac zobaczyc cokolwiek z pieknej poludniowej czesci, gdzie gory pelne lodowcow zanurzaja sie w oceanie.. ale pogoda pokrzyzowala nam szyki.. z wielkim niedosytem i mocnym postanowieniem powrotu opuszczamy cudna Alaske nie mogac uwierzyc, ze to juz koniec naszej podrozy przez ameryki.. ale nie koniec naszych marzen! :)
zwlaszcza, ze dlugo wyczekiwana wizyta w ny jeszcze przed nami!
NYC here we come!

kanadyjski Yukon, w drodze na Alaske

z Marta w poczekalni autobusowej w srodku nocy

jeszcze w Kanadzie

Witamy na Alasce!

alaskanska losica

Piotrek i Gary

deszczowy wesoly poranek

lodowiec

uciekajace renifery

Denali Highway

pozegnanie z Garym

autostopem przez Alaske

Buddy - pies ktory chcial jechac na stopa

niesamowity Scott

droga na polnoc

alaskanski kwiat narodowy (ten rozowy)

rurociag towarzyszyl nam przez wieksza czesc drogi

hotel w Prudhoe Bay

"urocza" miescina nad Oceanem Arktycznym

Maslanki na drugim koncu swiata


Prudhoe Bay




punkt widokowy na najwieksza atrakcje Alaski


Prudhoe Bay



 Gary ciagle powtarzal: gdy Fireweed jest rozwy, losie sa tlusciutkie


w drodze powrotnej z Deadhorse


 wcale nie widac gdzie bylismy.. ;)


 ostatnia autostopowa rodzinka

 indianski cmentarz prawoslwany kolo Anchorage


na lotnisku w Anchorage.. pozegnanie z Alaska



środa, 3 sierpnia 2011

Vancouver, Kanada

Przemknelismy przez stany w tempie ekspresowym.. potrosze dlatego, ze sporo juz widzielismy podczas naszej emigrancji, a potrosze dlatego, ze nie mielismy czasu na wiecej.. Wyruszylismy z Vancouver porannym greyhoundem. Kochany kierowca zlitowal sie nad maslankami, ktore utknely w kolejce do kasy. Drukowanie biletow najwyrazniej przerastalo pania kasjerke.. lekko przystresowani wstrzymywaniem transportu miedzynarodowego wskoczylismy w koncu do autobusu i wysiedlismy dopiero na granicy.. przejscie bezproblemowe, sympatyczne i usmiechniete. Jeszcze godzinka i wysiadamy w Vancouver. Troche martwilismy sie co bedzie z naszym noclegiem, bo wszystkie tanie miejsca internetowe byly na ten weekend zarezerwowane. Dworcowy nieznajomy polecil nam hostel zaraz przy dworcu.. nie liczac na wiele udalismy sie na zwiady. Pan w recepcji oznajmil ze wolne miejsca dostaniemy tylko w oddzielnych wieloosobowych pokojach, chyba ze do 15 sie cos zwolni.. zostawilismy plecaki i poszlismy poszwedac sie do tego czasu po okolicy.. nie przeszlismy dwoch ulic jak znalezlismy sie w Chinach.. Vancouver ma bardzo liczna chinska spolecznosc, ktora wymyslila sobie zamieszkac zaraz obok naszego hostelu ;) podpytywalismy naszych skosnookich braci czy nie znaja tanich miejsc noclegowych, ale po tym jak odwiedzilismy jeden z tamtejszych "tanich spokojnych pokoi" zrezygnowalismy z poszukiwan.. gdy wrocilismy do hostelu na recepcji siedzial juz inny pan, ktory oznajmil, ze niestety nic sie nie zwolnilo, ale on moze nam zaoferowac prywatny pokoj z widokiem na przciwlegla sciane.. super! bierzemy! tego dnia odwiedzilismy jeszce raz China Town z ich lokalnym rynkiem, na ktorym mozna bylo poprobowac chinskich specjalow i zakupic tanie ichniejsze gadzety a wieczorkiem przespacerowalismy sie deptakiem wokol centrum.. Miasto zrobilo na nas bardzo pozytywne wrazenie.. przestrzenne, pelne zieleni i sciezek rowerowych.. postanowilismy wyprobowac je nastepnego dnia.. po sniadaniu stawilismy sie w wypozyczalni po odbior naszych przecinakow. Dwie godziny starczyly by objechac najwiekszy z parkow - Stanley Park, lezacy na malej zielonej wyspie. Z okazji weekendu bylo troche tloczno, wiec trzeba sie bylo nawyginac zeby nikogo nie przejechac. Bylo cudownie, wiatr we wlosach.. schowanych pod kaskiem, piekne widoki, rzezkie powietrze.. az szkoda bylo oddawac rowerki.. wieczorkiem jeszcze ostatni spacer po miescie, wizyta na wiezy widokowej, zachod slonca nad Vancouver.. i nastepnego dnia juz ruszamy
dalej..

Vancouver i stadion olimpijski


tak wyglada centrum

zatoka

chinskie ogrody


Stanley Park



pozegnanie z Vancouver

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Seattle, USA

Wyruszalismy z Indio w Kalifornii slonecznym pustynnym porankiem. Z brzuchami pelnymi Burtowego sniadania i torba kanapek na droge. Amerykanski greyhound (firma obslugujaca autobusy) zaskoczyla nas bardzo nieamerykansko.. najpierw nie moglismy znalezc dworca, bo okazalo sie ze przeniesli go w inne miejsce, potem okazalo sie ze w nowym miejscu pani nie posiada drukarki wiec nie ma jak nam wydrukowac biletow. Stary rachunek po nasadce do kluczy,  na ktorym zapisalismy sobie numer naszej rezerwacji mial nam zapewnic dostanie sie na poklad. Jakos nie chcialo mi sie wierzyc, ze takie numery przejda w usa, ale jak sie potem okazalo nie bylismy jedymi, ktorym kierowca musial wierzyc na slowo.. Ruszylismy w droge.. po godzinie udalo sie znalezc dworzec, na ktorym dysponowano drukarka, wiec dostalismy w koncu nasze bilety. Przesiadka w Los Angeles i kolejne kilkanascie godzin jazdy. Autobus wypchany do ostatniego siedzenia z przemilym kierowca objasniajacym gdzie jestesmy, gdzie bedziemy i ile mamy opoznienia, nie nalezal do najwygodniejszych.. siedzenia sie praktycznie nie rozkladaly, male telewizorki wisialy niebezpiecznie nad glowami nie pamietajac kiedy ostatni raz byly w uzytku..to byla ciezka noc.. dodatkowo zeby uprzyjemnic pasazerom podroz, wyganiano nas w srodku nocy z autobusu, by posprzatac nasze legowiska.. wysiedlismy pol przytomni w Seattle.. skonczyly sie czasy tanich hoteli zaraz przy dworcu.. w ogole czasy tanich hoteli! cale szczescie, ze naszym wygladem wzbudzilismy ciekawosc dwoch mlodych pasazerow autobusu, ktorzy po wypytaniu nas skad i gdzie jedziemy, polecili nam tania, choc nie cieszaca sie dobra slawa dzielnice Seattle na nocleg. Z centrum wsiada sie w autobus 358 ktory dojezdza do ulicy Aurora, na ktorej mozna znalezc cos na kazda kieszen. Ludzie w miejskim autobusie byli bardzo pomocni, kierowca wypatrywal dla nas hotelu, podczas gdy starsze panie dawaly wyklad na temat zachowywania sie w niebezpiecznych dzielnicach.. Po tej rozmowie juz wiemy zeby brac z przymruzeniem oka to co mowia Amerykanie. Dzielnica spsokojna, z pieknym widokiem na zatoke.. oprocz dwoch opustoszalych straszacych pozostalosci po hotelach bylo calkiem  przyjemnie. Znalezlismy tani pokoj, ktory luksusem nie grzeszyl ale na jedna noc byl ok. Wieczorem podjechalismy do centrum zobaczyc troche miasta. Nie mielismy sily by lazic po slynnych tutejszych klubach, ale postanowilismy wjechac na wieze widokowa (Space Needle) z ktorej mozna podziwiac panorame miasta przy zachodzacym sloncu, z przepiekna gora Mt Rainier w tle.. To byla bardzo bardzo krotka wizyta w Seattle.. rankiem nastepnego dnia wsiadalismy juz w autobus do Vancouver..

przed budynkiem Muzeum Science Fiction

Space Needle (Kosmiczna Igla)

panorama Seattle z Mt Rainier w tle

czekajac na zachod slonca




Seattle noca..

czyste, spokojne pokoje.. nigdy nie wierz reklamie!!